Katarzyna Skowrońska-Dolata: Oscar za dobrą maskę

Do dzisiaj pamiętam, jak Andrzej Niemczyk wbił mi palce w obojczyki. Później podniósł na mnie rękę. Spojrzałam na niego ?i powiedziałam: „Uderz i to jest koniec" – mówi Michałowi Kołodziejczykowi była siatkarka, mistrzyni Europy z 2003 i 2005 r. Katarzyna Skowrońska-Dolata.

Publikacja: 04.10.2019 18:00

Katarzyna Skowrońska-Dolata: Oscar za dobrą maskę

Foto: reporter

Plus Minus: Czuła się pani kiedyś jak towar?

Przy propozycjach kontraktowych. Ale dzięki mojemu menedżerowi starałam się nie dopuszczać do takich sytuacji. Na tym polegało nasze zaufanie, pracowałam z jednym człowiekiem przez 15 lat i zdążyliśmy poznać swoje zasady. Wiem, jak funkcjonuje siatkówka, czasami podchodzi się do niej jak do zwyczajnego biznesu. Jak towar czułam się na przykład w Azerbejdżanie.

To znaczy jak?

Płacili mi dużo pieniędzy, żebym zdobywała punkty. Jako człowiek nie czułam się tam komfortowo, nie byłam dobrze traktowana jako kobieta, nie miałam prawa głosu. Inna mentalność. Mieszanina Turka z Rosjaninem to chyba najgorsze, co przytrafiło mi się w karierze. Tam był szef, który tylko wymagał. Miałam być jak robot.

Jakie były najtrudniejsze zapisy w kontraktach?

Kontrakty były w miarę proste, krótkie trzy strony. Co innego regulaminy do kontraktów. Setki zapisów, obwarowań, jakie masz prawa, a przede wszystkim jakie masz obowiązki. Co ci wolno, czego nie.

No i czego nie wolno?

Żadnych sportów ekstremalnych. Jakbym na deskorolce się przewróciła na ulicy pod domem, to też miałabym problem.

To raczej standard. Robert Lewandowski też nie może jeździć na nartach czy motorze.

A mnie nie wolno było jeszcze zajść w ciążę. Żadnemu facetowi w kontrakt nie wpiszą, że nie może powiększyć rodziny, nikt nie bierze pod uwagę, że jeśli zachoruje mu dziecko, to będzie musiał siedzieć w domu. Ciąża w zawodowym sporcie to temat tabu. To tylko teoria, że możesz zajść w ciążę, kiedy chcesz.

A jak można zajść?

Zaplanować między jednym sezonem a drugim, a później umówić się na rok przerwy w grze, urodzić i wrócić. Ale natura nas stworzyła inaczej, nie zawsze możesz wszystko wycyrklować, czasami można mieć niespodziankę. I co wtedy?

No właśnie: co?

Klub buduje skład na Ligę Mistrzyń, płaci trzem zawodniczkom ciężarówkę pieniędzy, a one przychodzą i mówią: „Bez obaw, chwilę jeszcze możemy pograć, bo to dopiero drugi miesiąc. Ale jakbyśmy już nie musiały skakać, to byłoby lepiej". Rozumiałam te zapisy w kontraktach, nie zgłaszałam pretensji, nie wykreślałam tego punktu. Jeśli jestem profesjonalistką, ktoś mnie zatrudnia, to chce, żebym grała, a nie rodziła dziecko. To nie jest praca w korporacji, gdzie idziesz na urlop macierzyński, a potem wracasz. Do sportu niektóre dziewczyny po ciąży wracają lepsze, bo zrobią sobie przerwę i zregenerują wszystkie stawy, ale równie dobrze na ten sam poziom możesz nigdy nie wrócić. Jednym ciąża służy, innym nie. Nie żalę się, tylko tłumaczę, czym jest sport zawodowy dla kobiety.

Teraz chce mieć pani dzieci?

Na razie nie. Zwracam jednak uwagę, jak wszystko się przesuwa w czasie. Mój trener w Brazylii, Ze Roberto, ma dwie córki w moim wieku i tak naprawdę ich nie wychowywał, dopiero teraz nadrabia stracony czas, bawiąc wnuki.

Czy kibice przychodzą obejrzeć mecz, czy także popatrzeć na dziewczyny?

Gdyby panowie przychodzili na treningi w Brazylii, toby się napatrzyli. Tam nie było klimatyzacji w hali. W ogóle kiedyś grałyśmy w majtkach sportowych, a nie spodenkach, teraz chcą wprowadzać jakieś spódniczki, które zamiast podkreślać kształty, więcej zakrywają. Chyba że to ma tak zmysłowo falować? Na mnie to nie działa. Na pewno jest grono kibiców, którzy przychodzą na mecze siatkarek dla kobiet, popatrzeć, bo im się podobają. Ale umówmy się, siatkówka żeńska i męska to z założenia dwie różne dyscypliny sportu i jak ktoś wybiera żeńską, to dlatego, że ją lubi. Jest inna, bardziej techniczna, jest więcej wymian, więcej się dzieje. Ten sport trzeba lubić nie dlatego, że lubi się kobiety. To może być jedynie dodatkowy aspekt.

A pani uroda pomogła w karierze?

Trzeba byłoby zapytać tych, co mnie zatrudniali – czy płacili mi za to, jak grałam, czy jak wyglądałam. Przez lata kariery musiałam rezygnować z wszystkich sesji do magazynów dla pań, grałam dwa mecze w tygodniu, w Azerbejdżanie, Turcji, Chinach. Nikt by do mnie nie przyjechał, a klub nie dałby mi dwóch dni wolnego, żeby zrobiono mi zdjęcia do gazetki.

Trochę nie odpowiedziała mi pani na pytanie. Jak z tą urodą?

Ja akurat nigdy nie chciałam jej wykorzystywać.

To znaczy, że inne zawodniczki chciały?

Było parę pięknych dziewczyn, które poszły w tę stronę i tak naprawdę kibice przychodzili na mecze, żeby na nie popatrzeć. Nikt nie zwracał uwagi na to, jak grają, tylko jak wyglądają. Mnie zależało na sporcie, chciałam być świetną siatkarką, chciałam, żeby to liczyło się przede wszystkim. Popatrzeć też można, ale dodatkowo. Aspekt wizualny nie był dla mnie na pierwszym miejscu.

Najczęściej padające pytanie w rozmowach z panią to pytanie o sesję dla „Playboya".

Irytujące, prawda?

Miałem nie pytać.

Powiedziałam, co sądzę na ten temat. Wszystkim dziennikarzom radzę zrobić kopiuj-wklej, nie będą się męczyć. A może to tak jest, że pytacie, bo chcielibyście taką sesję zobaczyć? Nie chcę, żeby po wpisaniu mojego nazwiska do wyszukiwarki jako pierwsze wyskakiwały takie zdjęcia. Nawet nie przez pryzmat tego, że kiedyś dzieci mogą zobaczyć mamusię, bo nie wiem, czy będę miała dzieci. Ale ja nie jestem piosenkarką czy aktorką, tylko sportowcem. Nie krytykuję tych dziewczyn, które zdecydowały się na taką sesję, jednak to nie dla mnie. Nie wiem, czy to kwestia wstydu, przekroczenia progu intymności. Mogę zgodzić się na zdjęcia do „Twojego Stylu", polskiego „Vogue'a" – piękne, subtelne, bez nagości. Takie fajne, kobiece. Uważam, że intymność powinna zostać dla najbliższej, wybranej osoby.

Podobała się pani kobietom?

Nigdy żadna tego nie wykorzystywała. Wystarczyło wyraźnie ustalić granicę. Nigdy nawet przez chwilę nie poczułam się niekomfortowo. Żadna z moich znajomych, znając moją orientację, nie próbowała sprawdzać, gdzie ta granica leży. Jestem otwartą osobą, nie mam żadnych kompleksów, wiedziałam, w jaki sposób określić, czy coś mnie interesuje czy nie. I koleżanki też wiedziały.

Swoje 189 centymetrów wzrostu zawsze traktowała pani jako przywilej czy czasami myślała, że jest za wysoka?

Są plusy i minusy. Ale lubię siebie i swój wzrost, akceptuję go w stu procentach. Moja rodzina jest bardzo wysoka, przy swoich braciach czuję się jak filigranowa dziewczynka, bo obaj mają po dwa metry. Mój mąż też jest wyższy, w ogóle siatkarskie środowisko sprawiało, że nie czułam, że wystaję. Kiedy idę w miasto między ludzi, to niech oni czują się skrępowani, że się gapią. Żyję w czasach, kiedy mogę sobie kupić spodnie, koszulę, marynarkę, może kiedyś wysokim ludziom było trudniej. Urosłam w siódmej klasie, szybko się przyzwyczaiłam. Najwięcej zamieszania robiłam we Włoszech, wchodziłam do sklepu i słyszałam od sprzedawczyni: „Mamma mia! Jaka wysoka! A ty masz gdzie buty kupić, gdzie się ubrać?". No skoro kupuję u ciebie w sklepie, to mam. To były Włoszki, a nie Włosi. Czasami jednak czuję się jak taki wysoki, niebieski awatarek. Ludzie patrzą na mnie jak na kosmitę. Odwzajemniam spojrzenie pytającym wzrokiem: „Czy naprawdę jestem taka dziwna? Czy komuś przeszkadzam?". Albo te głupie pytania, jak to jest patrzeć na wszystkich z góry. Ja nie patrzę z góry, tylko z wyższego piętra.

Miała pani kiedyś niższego chłopaka?

Nigdy nie spotykałam się z kimś niższym, ale to nie dlatego, że tak wpisałam sobie w regulamin. Tak się jakoś złożyło. U facetów mój wzrost albo wzbudzał zachwyt, albo lęk.

I co? Tego jedynego trzeba było wziąć za rękę i powiedzieć, że będzie fajnie czy że będzie ciężko?

A to trzeba w ogóle coś mówić?

Wytrzymałaby pani ze sobą? Jest pani trudna?

Tak. Ale w sporcie jest inaczej niż w domu, gdzie to ja częściej szłam na kompromis. Z jednej strony człowiek jest stadny, z drugiej – musi mieć swoją przestrzeń i swoją ciszę. Jeżeli ktoś da mi to w związku, to będzie dobrze. Niektórzy są ze sobą non stop, a ja bym się udusiła. W taki związek nigdy bym nie weszła. Od swojego męża często słyszałam: „Co masz w głowie? O czym myślisz?" – to czasami było bardzo fajne, bo mówiłam, że o tym, że liście spadają, albo że myślę o sprawie, którą mam do załatwienia, a czasami miałam w głowie chochlika, który był tylko mój. Każdy potrzebuje swojej strefy komfortu, o którą nie chce być pytany. A jeżeli ktoś mi nie ufa i cały czas chciałby wszystko wiedzieć, tobym tego nie wytrzymała.

Lubi pani spotykać się z ludźmi?

Nie mam telewizora w domu. Mecze oglądam w internecie albo idę gdzieś do znajomych lub baru. Ligi polskiej nie oglądam, bo nie mam na to czasu, mam za to streaming ligi brazylijskiej, wrzucam na rzutnik i po problemie. Lubię oglądać mecze w towarzystwie, myślę, że nauczyłam się tego we Włoszech – można się spotkać na dobrą pizzę i lampkę wina w parę osób albo całym zespołem. Mieliśmy swoją grupę na komunikatorze, rzucaliśmy hasło, przychodził, kto mógł i kto miał ochotę, bo nie lubił sam w domu siedzieć. To szansa dla tych, którzy za karierą podróżowali samotnie, bez rodzin. Wspólne oglądanie, gotowanie, oglądanie seriali. W towarzystwie zawsze przyjemniej.

Kilka tygodni temu ogłosiła pani zakończenie kariery. Wyobraża sobie pani samą siebie w jednym miejscu przez dłuższy czas?

Nie wiem, nie zadaję sobie takiego pytania. Robię remont, przeprowadzam się do Warszawy. Biegam, latam, nie mam czasu, doba jest dla mnie za krótka. Nie miałam czasu, by na spokojnie wieczorem usiąść z lampką wina i poczytać książkę, a przecież jesień już przyszła. Książki leżą na kupce, czekają.

Te pierwsze dni po zakończeniu kariery często okazują się bardzo trudne...

To nie tak, że podjęłam decyzję o końcu gry z dnia na dzień, bardzo długo się do niej przymierzałam. Połowę sezonu ligi brazylijskiej grałam ze świadomością, że to moje ostatnie rozgrywki. Pracowałam, celebrowałam każdą chwilę, każdy trening, bo wiedziałam, że ostatni raz. Mecz kończący ligę wiązał się z wielkimi emocjami. Z jednej strony czułam radość, z drugiej było mi ciężko.

Ile lat pani trenowała?

Dwadzieścia dwa.

Namalowała pani coś ostatnio?

Nie, kończę remont. Maluję ściany mieszkania, sztukaterię pod sufitem. Ciężka robota.

A pani na poważnie z tymi studiami na Akademii Sztuk Pięknych, czy tak na potrzeby mediów?

Na poważnie, ale na ten październik już nie zdążę. Gdybym chciała gdzieś na siłę się dostać, to pewnie by się udało. Zawsze mogę popytać i ktoś mnie przyjmie, bo jestem Kasia, ale ja tak nie chcę, ambicja mi nie pozwala. Nie mówię głośno o konkretnych kierunkach, bo wszyscy będą czekać i się dopytywać. Żeby gdzieś aplikować, trzeba jednak złożyć teczkę z materiałami i to nie jest taka teczka, że włożysz tam pięć rysunków: trzy portrety i dwa akty, i od razu przyjmą cię na studia. Na razie mam jedną trzecią teczki, to za mało. Teraz wezmę kurs z profesorem, zapiszę się na jakieś warsztaty. Studia są dla mojej satysfakcji, a nie dla papieru. Nie potrzebuję być panią magister. Ponieważ wyjechałam jako młoda dziewczyna, nigdy nie miałam szans na normalne studia, zaocznie czy eksternistycznie nie dało się ukończyć tych kierunków, które mnie interesowały. Mogłam studiować księgowość, marketing albo języki obce. A języków akurat nauczyłam się sama.

Ile ich pani zna?

Angielski, włoski i ostatnio dodałam portugalski. Muszę go sztucznie podtrzymywać przy życiu, bo boję się, że mi ucieknie. Gdybym jeszcze jeden sezon pograła w Brazylii, byłoby lepiej.

Podobało się pani w Brazylii?

Dla mnie miasto czy kraj nie ma większego znaczenia, liczą się ludzie. W Stambule też się czułam fenomenalnie. To skomplikowane miejsce ze względu na inną religię, ale grając przez osiem miesięcy w Fenerbahce, szybko się tam odnalazłam. Podobnie było z Brazylią – dobrze mi się tam żyło, ale przede wszystkim zakochałam się w Brazylijczykach. Bez nich kraj też jest piękny, ten dziki, ale spokojny, a nie metropolie. W Copacabanie nie widziałam niczego wyjątkowego, jest dużo piękniejszych plaż. Przy okazji meczów było mało czasu, ale zawsze uciekałam z hotelu, żeby coś zobaczyć. Spędziłam tam cudowne dwa lata, stworzyłam sobie idealne warunki, totalnie izolując się od wszystkich. Chociaż byłam sama, to musiałam mieć fajny dom z basenem, żeby po treningu skoczyć sobie na bombę. Bo jak jest się w hali bez klimatyzacji przez sześć godzin dziennie, to później zasługujesz na relaks. We wszystkich krajach, w których grałam, brałam mieszkanie z przydziału, tam gdzie dawali. Tylko w ostatnim sezonie we Włoszech poprosiłam o trochę terenu zielonego dokoła, bo chciałam mieć gdzie wyjść z psami. Dopiero w Brazylii wynajęciem mieszkania zajęłam się sama, to był czas po kontuzji i uznałam, że zasłużyłam, zapracowałam i mi się należy. Pieniędzy do grobu przecież nie zabiorę.

Jest pani finansowo ustawiona do końca życia?

Mam spokój, nie muszę pracować na etat. Zaoszczędziłam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby mieć spokojną przyszłość. Mogę iść na studia na pełnym luzie.

Powiedziała pani, że nie chce tych studiów za to, że jest Kasią. Dużo rzeczy tak udało się załatwić?

Nie lubię tego, to nieetyczne. Nie nadużywałam. Może raz mnie straż miejska puściła, zanim zdążyła założyć blokadę, bo w śródmieściu zaparkowałam na zakazie. W kolejce w sklepie też zawsze stoję.

Taką pokorę wyniosła pani z domu?

Wyniosłam geny, ich nie oszukam. Wychowano mnie tradycyjnie, nie tak, jak jest teraz. Miałam w domu dyscyplinę, ale moi rodzice byli bardzo tolerancyjni, wszystko było więc dobrze wyważone. W odpowiednim momencie miałam czas, żeby powariować. Wychowywałam się w Warszawie, jak było ciemno, musiałam być w domu. Dzięki temu, że miałam dyscyplinę, wiedziałam, że jest limit, którego nie można przekroczyć. Oczywiście nieraz go przekraczałam, ale nie byłam za to bita. Zawsze jednak byłam strofowana i uważam, że to mi pomogło, bo wiem, co mi wolno i kiedy. Jestem także zawzięta, uparta, ale też umiem z siebie żartować.

Ten upór chyba jest w sporcie niezbędny?

Znam takie dziewczyny, które osiągnęły więcej, zdobyły medale na igrzyskach olimpijskich, opierając swoją grę na talencie. Nie były zbyt pracowite. „Dzisiaj się nie przewracam, bo mnie boli, jutro się przewrócę na meczu. Dzisiaj to nie pójdę po każdą piłkę, bo mi się nie chce" – mówiły, nic sobie z tego nie robiąc. A przecież jesteś w zespole, ktoś musi powycierać podłogi, żeby ktoś inny mógł fruwać przy siatce. Zaczynasz się wkurzać, bo ty się przewracasz, harujesz, a ktoś nie.

Kiedy dostała pani najbardziej w kość?

Było parę takich sytuacji. Pamiętam swój stan po kontuzji, przed operacją, chociaż mało o tym opowiadałam. Wiem, że to nic wielkiego, bo codziennie są jakieś wypadki, ludzie tracą zdrowie w sekundę, ale wtedy życie mi się trochę załamało. Na chwilę. Wylądowałam w Warszawie na rehabilitacji, zostawiłam zespół, za który czułam się odpowiedzialna. Widziałam, że beze mnie dziewczyny sobie nie radzą, bo tak była skonstruowana ta drużyna. Oglądając mecz, nogą rozwaliłam laptopa, tak bardzo nie podobało mi się to, co widziałam. Wróciłam do Polski, gdzie było zimno, szaro i buro, nie mogłam chodzić po schodach. Nie miałam żadnych stanów depresyjnych, po prostu byłam bez przerwy wściekła. Spotykałam na rehabilitacji fantastycznych ludzi, którzy radzili sobie, chociaż byli poskręcani na śruby, bo wpadli pod tira, a ja narzekałam na jakieś więzadła krzyżowe. Tyle że cały świat, który sobie stworzyłam, nagle został mi zabrany. To właśnie wtedy miałam kończyć karierę, powiedzieć: stop.

Duma pani nie pozwoliła?

Plany mi się posypały, wbiło mnie to w ziemię. Potrzebowałam pomocy, nie mogłam jeździć autem, zamawiałam Ubera i prosiłam kierowcę, żeby zamknął za mną drzwi. Musiałam radzić sobie sama, bo wtedy na samotność byłam skazana. To było frustrujące, ale wracałam do zdrowia bez niczyjego wsparcia, zawzięłam się, że będę mocniejsza. I byłam. Długo mi to zajęło, ale mam dużą satysfakcję, bo zakończyłam karierę na swoich warunkach.

A łamało panią coś, co może dotknąć każdego z nas, a nie sportowca?

Kiedy dowiedziałam się, że mój ojciec jest poważnie chory, byłam w Brazylii, był środek nocy. Okazało się, że ma duże problemy z płucami. Dowiedziałam się, że mój teść ma raka trzustki. To są ludzkie rzeczy, trudne do wytłumaczenia sobie w głowie. Łamało mnie, jako gówniarę, która w Poznaniu nie miała kasy i uczyła się do matury na klatce schodowej, bo była zbyt dumna, żeby poprosić o pomoc. Chciałam być samodzielna, nie dzwoniłam do rodziców z prośbą o pieniądze, a klub mi wtedy nie płacił. Uczyłam się na klatce, bo tam był włącznik światła, można go było zablokować zapałką. Przedłużacz od koleżanki z piętra niżej ciągnęłam, żeby sobie naładować komputer. Jeździłam na gapę. Musiałam sobie poradzić i sobie poradziłam, chociaż tak drastycznymi metodami, tylko z dumy, na własne życzenie.

Jest pani silna?

Tak. Już ze trzy razy powinnam być na terapii w związku ze stanami depresyjnymi i jakoś nigdy nie poszłam. Był psycholog w klubie, ale zajmował się sprawami drużyny, jakimiś czkawkami między dziewczynami. To ja chyba częściej byłam psychologiem dla koleżanek, które nie radziły sobie z codziennością. Ze stresem, zdrowiem rodziny – z rzeczami, które dotykają każdego z nas. Rodzice nie będą młodnieć, dzieci zawsze będą sprawiać kłopoty, pojawiają się nowe obowiązki, nieprzewidziane sytuacje. Od kilku lat wstaję rano, zadając sobie pytanie: „co mnie dziś zaskoczy?".

Zakłada pani maski?

Już powinnam dostać Oscara, tylko nikt się jeszcze nie zorientował, jaka jestem w tym dobra. Zakładałam maskę na rehabilitację, kiedy robiłam 40 rundek w 20-kilogramowej kamizelce, wracałam do szatni i z wysiłku aż trzęsły mi się ręce. Zakładałam maskę na trening, kiedy miałam problemy osobiste. Na każdą okazję coś miałam.

Od mistrzów wymaga się więcej?

W grupie nie możesz wymagać od każdej osoby tego samego. Niektóre dziewczyny są słabsze psychicznie, są laseczki, które płaczą, jak się je za mocno przyciśnie. Nie chciałabym być trenerem kobiecej drużyny, nigdy. Kobiety też mają ego, niektóre większe niż faceci, nie mamy tylko testosteronu. Patrzyłam, jak dziewczyny potrafią się pokłócić o numer na koszulce, trochę z dystansem, bo jestem bardzo niekonfliktowa. Wszystkie rzekome konflikty ze mną w roli głównej były stworzone przez media, nie chciało mi się tych bzdur prostować.

„Zawsze miałam jaja, żeby powiedzieć, co myślę" – to pani o sobie. Średnio bezkonfliktowe.

To co innego, to po prostu szczerość, niechęć do gierek. Ale szczerość niektórym paniom się nie podoba. Nikt nie lubi być krytykowany, ale przecież krytyka może być konstruktywna. Mnie można było krytykować, dzięki temu, że trafiłam na ludzi, którzy nie bali mi się powiedzieć, kiedy popełniam błąd, nauczyłam się wiele nie tylko w sporcie, ale też w życiu. A jak się tylko głaszcze i mówi, że jesteś piękny i zdolny, i w ogóle jaki talent, to nie będzie z tego nic dobrego. Ma pan dzieci?

Tak.

To niech pan je krytykuje. Lepiej dostać lekcję, niż zamiatać wszystko pod dywan. Z tego może się urodzić frustracja w najgorszym momencie. Raz się zamiecie, drugi, a potem wyjdzie wszystko naraz.

Trener Andrzej Niemczyk był mistrzem krytyki?

Był dobry, ale nie radził sobie z nami wszystkimi. Swoją córkę wyrzucił z drużyny. Rezygnował po kolei z dziewczyn, bo niektóre ludzkie sytuacje go przerastały. Kiedy odeszła Gosia Glinka, on zaraz po niej podał się do dymisji. A zaczęło się niewinnie, bo powiedział do niej, że coś źle robi, a Gośka tego nie słyszała, bo nie dosłyszy na jedno ucho. Krzyczę do niej: „Hej, trener coś do ciebie mówi". Zrobiło się nerwowo. Trener był na kacu, jak nie przyjął swojej dawki alkoholu, robił się czepliwy i wiadomo było, że trzeba na niego uważać. Rzadko kiedy przychodził na trening na sucho, ale jak już przyszedł, zwarcie było gwarantowane. Niemczyk mówił do Glinki: „Ja mam gwiazdę i dopóki ona będzie świecić i robić, co należy, to dobrze, ale jak przestanie świecić, będzie musiała robić to, co każda inna zawodniczka". A Gośka wtedy miała gorszy moment, zaczął się jej czepiać, a ona nie była do tego przyzwyczajona. Skończyło się tak, że usiadła na ławce, pokłócili się i powiedziała, że więcej w tym turnieju nie zagra. A Niemczyk na to, że to on nie poprowadzi zespołu. I Gocha nie grała, a trener siedział w pokoju. Prowadził nas jego asystent.

Panią Niemczyk próbował uderzyć.

U mnie to była typowa pyskówka. Kazał mi zrobić rzecz niewykonalną, nawet kilka razy spróbowałam, ale powiedziałam, że się nie da. Do dzisiaj pamiętam, jak wbił mi palce w obojczyki. Nigdy nikt mną nie potrząsał, nikt mnie nie szarpał, nie miałam trenera, który bił mnie po twarzy. A przecież są tacy.

Słucham?

U Nikołaja Karpola z Urałoczki Jekaterynburg to codzienność.

Pani mówi poważnie?

Dlatego nigdy nie przyjęłam propozycji z tego klubu, chociaż oferty były najlepsze. Mówili mi: „Napisz tylko kwotę, podaj sumę", a ja twardo, że nie, że nie chcę do pana, bo pan mnie będzie lał po twarzy. Do Niemczyka też powiedziałam, żeby natychmiast mnie puścił i wtedy podniósł na mnie rękę. Spojrzałam na niego i powiedziałam: „Uderz mnie i to jest koniec, biorę paszport i mnie w Japonii nie ma". Opanował się, nie uderzył, ale bardzo się wkurzył. Zrozumiał, że chyba zrobił jeden krok za daleko. Chociaż było wiele trudnych sytuacji, Andrzej był świetnym trenerem, jakiego polska siatkówka już nigdy nie będzie miała.

No to jak radziła sobie pani z tym stresem?

Nie puszczały mi styki, nie czułam się zdeprymowana. Spałam normalnie, jadłam normalnie, nie modliłam się, nie miałam swoich rytuałów. Musiałam mieć święty spokój, dobrą muzyczkę, dobry posiłek, może chwilę drzemki, ale nie dłużej niż godzinę, bo później nie mogły mnie dobudzić nawet trzy kawy. Jak ktoś się w szatni denerwował, to uspokajałam go albo robiłam z siebie debila, żeby rozładować atmosferę. Młode pokolenie nie ma teraz dystansu. Mówię: „Wejdź na stół, zatańcz w szatni przed wszystkimi, żeby wszyscy się dobrze bawili", a te dziewczyny tylko takie piękne i subtelne. Nie mają dystansu, czują się skrępowane. Ja stres czułam dopiero po meczu, czułam, że był. W trakcie gry ręka mi nie zadrżała, ale wracałam do domu, parkowałam, to myślałam sobie: „Poszło. Wszyscy są zadowoleni". I ja też byłam.

A później lampka wina?

Preferuję włoski styl życia. Lampkę do obiadu nawet przed meczem zdarzało mi się wypić. Wino z wodą, obiad o czternastej, mecz za siedem godzin. To nie jest nic nienormalnego. Przed ważnym pucharem jedną grapinkę na rozgrzewkę też się zdarzało. Na tym poziomie w sporcie na wiele więcej nie można sobie pozwolić. Musiałam grać nawet chora.

To znaczy?

Nie mogłam pójść na zwyczajne zwolnienie. Z wysoką gorączką nie grałam, ale 35,6 i gigantyczne osłabienie czasami się zdarzało. Albo grypa żołądkowa. To był mój najgorszy mecz w życiu – w Pucharze Włoch, we Florencji. Patrzyłam tylko kątem oka, gdzie jest najbliższy kosz w hali, żeby zwymiotować, bałam się, że zrobię to na boisku. Nie byłam zmieniana, bo lepsza byłam w takim stanie niż moja zmienniczka zdrowa. Między setami biegałam do toalety, później listeryna, guma do żucia. W przerwach technicznych – za ławkę sędziowską. I znowu chusteczki, guma i gram. Po każdym ataku miałam skurcz żołądka. Meczu nie pamiętam, przegrałyśmy, ale później w rewanżu u siebie już byłyśmy lepsze.

Od mistrzostwa Europy i ekipy „Złotek" minęło już 14 lat, a kibice ciągle o tym pamiętają. Jest pani zdziwiona?

Niedługo będzie z nami jak z piłkarzami i Wembley. Nie umniejszam temu sukcesowi, ale od tego czasu wygrałam kilka fajnych rzeczy już jako doświadczona siatkarka. Wygrywałam silne ligi, jestem klubową mistrzynią świata, tylko że takie turnieje w Polsce mało kogo interesują. Nasze kluby w pucharach mają epizody, ale sukcesów nie odnoszą żadnych.

Ostatni sukces polskich siatkarek i miejsce w finałowej czwórce mistrzostw Europy to jest według pani sukces?

Bo wynik broni wszystko? Uważam, że zrobiono postęp i każdy to widzi, ale nie będąc w środowisku w kraju przez tyle czasu, odczuwam dziwny trend – chyba jest taki kryzys, że media też uczestniczą w pudrowaniu. Teraz jest tak, że wszyscy chcemy pomóc, więc mówimy o siatkówce tylko dobrze, nie krytykujemy, nie wieszamy psów. A moim zdaniem same dziewczyny wiedzą, że w decydujących meczach zawiodły. Sama się ucieszyłam, że awansowały do czwórki, jak wszyscy byłam zaskoczona, bo to wielka niespodzianka, ale z drugiej strony – jak już jedziesz na takie mecze, to po to, żeby je wygrać. Co z tego, że jesteśmy w najlepszej szóstce Ligi Narodów, jak po dwóch meczach walizeczka i do domu? Musisz nauczyć zespół wygrywać, a nie tylko dostawać się do puli najlepszych. Jak przychodzi gra o coś, to cię nie ma.

Czy często słyszała pani, że jest zimna? Nieprzyjemna?

Kiedy dołączałam do jakiegoś klubu, dowiadywałam się, że dziewczyny się mnie bały, bo przez siatkę nie wydaję się sympatyczna i kontaktowa. Myślały, że przychodzi do nich nadęta, z zadartym noskiem, dumna i trudna osoba. Zdarzyło mi się, że poszłam z kimś na lampkę wina i dowiadywałam się, jak bardzo obawiał się mojego transferu. Jak ktoś mnie nie znał, myślał, że będzie klęska.

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

Plus Minus: Czuła się pani kiedyś jak towar?

Przy propozycjach kontraktowych. Ale dzięki mojemu menedżerowi starałam się nie dopuszczać do takich sytuacji. Na tym polegało nasze zaufanie, pracowałam z jednym człowiekiem przez 15 lat i zdążyliśmy poznać swoje zasady. Wiem, jak funkcjonuje siatkówka, czasami podchodzi się do niej jak do zwyczajnego biznesu. Jak towar czułam się na przykład w Azerbejdżanie.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia