51-letnia Christine Blasey oskarżyła Bretta Kavanaugh, nominowanego przez Donalda Trumpa na sędziego Sądu Najwyższego, o molestowanie seksualne. Chodzi o wydarzenie z 1982 r., kiedy oboje byli uczniami szkoły średniej, a sędzia miał zaledwie 17 lat. Mimo że Kavanaugh odrzuca oskarżenie, sprawa jest poważna. Blasey zgodziła się zeznawać w Senacie. Eksperci twierdzą, że nawet jeśli jej zeznania nie doprowadzą do formalnego oskarżenia sędziego, może to wystarczyć do pozbawienia go funkcji.
Czytaj także: USA: Druga kobieta oskarża kandydata na sędziego Sądu Najwyższego, ale głosowanie już w piątek
Oczywiście trudno mi ocenić, ile w tej historii jest prawdy (to, mam nadzieję, zostanie ustalone), a ile politycznej rozgrywki służącej zdyskwalifikowaniu sędziego. Cała sytuacja pokazuje jednak, jak transparentny jest system naboru sędziów do amerykańskiego Sądu Najwyższego oraz jak skrupulatnie badane są życiorysy kandydatów, nawet z czasów, kiedy nie byli pełnoletni. I jak z otwartą przyłbicą do takich historii podchodzą tamtejsze władze.
Polski system sprawiedliwości w tym zakresie dzieli od amerykańskiego przepaść. Wybory do SN nigdy nie były transparentne. Obywatele przez całe lata nie mieli szans dowiedzieć się nawet tego, kto został sędzią Sądu Najwyższego. Chyba że sięgnęli do Monitora Polskiego, gdzie publikowane były nazwiska. Tyle że przeciętny Kowalski nigdy o Monitorze nie słyszał. W efekcie o przeszłości sędziego, który orzekał w stanie wojennym, nie tylko opinia publiczna, ale i jego koledzy z sądu dowiadywali się przypadkiem po kilku dekadach.
Obecne zamieszanie wokół SN nie wykazało w tym zakresie poprawy. Wpadka Krajowej Rady Sądownictwa, która rekomendowała na sędziego SN prawnika z wyrokiem dyscyplinarnym, pokazuje, jak iluzoryczny jest system badania i weryfikacji kandydatów, nie mówiąc już o jego transparentności.