Dlatego niespecjalnie mnie obchodzi, że jakaś PiS-łanka (przepraszam: posłanka) pokazała mi „fucka"; niczego lepszego nie spodziewam się od rządzącej partii. W końcu pokazała go prawie 170 tysiącom Polaków, którzy taką diagnozę w tym roku usłyszeli lub usłyszą, i kilkudziesięciu tysiącom, które w tym roku na raka jeszcze umrą. Może bardziej mnie obchodzi, że operacja, jaką mi wtedy wykonano dla usunięcia nowotworowego guza, dramatycznie pogorszyła jakość mojego istnienia na tym padole. Stosowano już wtedy lepszą, ale jeszcze nierefundowaną w Polsce metodę. Więc niech się pacjent cieszy, że przetrwał. Potem była chemia, naświetlania i inne paskudztwa, ale jestem i piszę mimo wszystko.
Podobnie teraz nie refunduje się leków i metod, które mogłyby nie tylko ratować życie, ale też poprawić jakość istnienia tej rzeszy, jaka w tym roku usłyszy wyrok. Rządząca partia woli wydać środki na swoją propagandę niż na ratowanie i poprawę życia. Rzecz gustu, nie tylko posłanki z jej „fuckiem". Bardziej mnie martwi, że nie chcemy zrozumieć, że rak jest symbolem naszych czasów; zarówno ci, których ów gest obraził, jak i ci, których nie obraża telewizyjne zakłamanie.
Rak jest bowiem ceną za przedłużenie życia. Niegdyś ludzie umierali, nim zdążył ich zabić. Dziś żyją dłużej i chorują. Coś za coś. Za dłuższe życie trzeba płacić. A tu tyle innych potrzeb. Wojsko z coraz droższymi i coraz celniej strzelającymi zabawkami. Propaganda kłamliwa nie tylko u nas, obsługiwana przez rosnącą rzeszę coraz droższych ekspertów. A jeszcze do tego coraz groźniejszy klimat i zabójczy węgiel. Jeśli świat kiedyś zginie, to dlatego, że potrzeby życia już od dawna przegrywają z nakładami śmierci. I niech coraz to któryś celebryta nie ogłasza, że właśnie wygrał z rakiem. Z nim się nie wygrywa, najwyżej przydeptuje na jakiś czas. Zawsze wróci i zaatakuje ponownie. To także symbol, może najbardziej gorzki.