Premier Tusk twierdzi, że ma ograniczone zaufanie do Mariusza Kamińskiego, ale go nie odwoła, bo nie widzi powodów formalnych, a nie chce naginać prawa.
Po długim okresie woluntaryzmu w polskiej polityce jest to stanowisko zasługujące na szacunek i cenne z punktu widzenia pedagogiki społecznej. Po Leszku Millerze, który zniszczył służbę publiczną, lawirując między przepisami, demonstrowanie szacunku dla ducha i litery prawa trudno jest przecenić. Po Jarosławie Kaczyńskim, który często mówił o impossybilizmie prawnym i demonstrował poczucie, że jako premier może robić niemal wszystko, co uważa za dobre, a prawo trzeba dostosowywać do woli politycznej rządzących, przywrócenie atmosfery pokory wobec prawa jest sprawą niezwykle ważną. Bo bez tej pokory państwo prawa – czyli współczesna demokracja i rynek – nie mogą dobrze działać.
Zostawienie szefa CBA w spokoju jest jednak inwestycją kosztowną i ryzykowną. Kosztowną, bo Mariusz Kamiński jest nie tylko urzędnikiem państwowym, którego działanie reguluje prawo. Jest także politykiem – pomnikiem pisowskiego modelu państwa. Modelu, którego ocena była głównym przedmiotem ostatniej kampanii wyborczej i który w tych wyborach został odrzucony. Dzięki temu Donald Tusk jest premierem.
Pozostawiając Kamińskiego na czele CBA, Tusk rezygnuje więc z części wyborczego mandatu. Skoro symbol poprzedniej władzy może na swoim miejscu pozostać, to znaczy, że ta władza nie była aż tak zła, jak ją PO opisywała w kampanii wyborczej. A skoro tak, to może jej powrót nie jest aż tak groźny, jak się wydawało i jak nam PO mówiła.
Co więcej, skoro zdaniem premiera teatralizacja wymiaru sprawiedliwości, w której Kamiński brał aktywny udział, nie jest złem uzasadniającym dymisję, jeśli konferencje prasowe w formie spektakli nienawiści zdaniem premiera nie naruszają prawa, to właściwie dlaczego na czele wymiaru sprawiedliwości nie miałby znów stanąć Ziobro? I czemu premierem nie miałby znów być Jarosław Kaczyński?