Po podjęciu decyzji przez Biały Dom, że prezydent USA przyleci na pogrzeb pary prezydenckiej, w Krakowie natychmiast pojawili się agenci służb specjalnych tego państwa, żeby tu, na miejscu, zadbać o bezpieczeństwo swojej głowy państwa. Gdy na pogrzeb leciał prezydent Niemiec, towarzyszyła mu kawalkada śmigłowców i nikt nie wiedział, w którym z nich leci prezydent. Tak postępują normalne państwa, które robią wszystko, co w ich mocy, by chronić przywódców swoich narodów.
Nas nic nie nauczyła ani katastrofa śmigłowca, z której cudem uszedł z życiem premier RP, ani śmierć całego dowództwa Sił Powietrznych, które znalazło się na pokładzie jednego samolotu.
Od chwili tragedii w Smoleńsku we wszystkich niemal rozmowach rodaków słyszę o winie Rosjan, o prymitywnym wyposażeniu lotniska; o tym, że żarówki wkręcano dopiero po tragedii itd., itp. Oczywiście, należy szczegółowo zbadać każdą hipotezę, choćby najbardziej fantastyczną, najpierw jednak poszukajmy przyczyn tragedii u siebie.
Musimy się przede wszystkim dowiedzieć, które z naszych służb odpowiadały za bezpieczeństwo głowy państwa, kto imiennie zadecydował o wyborze tego środka transportu i tego właśnie lotniska, a nie lotniska w Witebsku, czy odpowiedzialni funkcjonariusze przed podjęciem tej decyzji wizytowali lotnisko, jeśli tak, to jaką wydali opinię, czy byli na miejscu, na lotnisku, podczas lotu nr 101 z Warszawy do Smoleńska, jeśli byli, to jak reagowali, gdy lotnisko utonęło we mgle? Te pytania można i trzeba mnożyć, jeśli nie chcemy pod żałobnym kirem ukryć bylejakości, niefrasobliwości i nieodpowiedzialności.
Jeśli nie poszukamy winnych najpierw u siebie i nie wyciągniemy wniosków, to co jakiś czas będziemy zadziwiać świat, stając się żerem dla komików i pożywką dla kolejnych polish jokes.