Liberalniej nastawiona część publiczności zakochała się w nim zaraz miłością, jaką gimnazjalistka wielbi młodzieńca, który wybawi ją od opresji rodziców (tu: Kościoła instytucjonalnego), betoniarnia jedzie po nim za to, że wyświetla się w miejscach, którymi „prawdziwy katolik" nigdy by się nie zbrukał.
Za stylem komunikacji ze światem, jaki obrał zwierzchnik księdza Lemańskiego abp Hoser, również nie przepadam. Doradzać mu w tej dziedzinie musi jakiś gamoń, skoro pozwolił, by światły człowiek, lekarz, misjonarz, otrzaskany w kościelnej centrali, pojawiał się dziś w mediach wyłącznie w roli niesympatycznego stróża parkingu, składu kościelnych gruchotów, którymi i tak nikt ze współczesnych nie będzie już chciał jeździć.
Obaj duchowni są w zgodzie z doktryną. Spór toczy się nie tyle o to, co się mówi, a o to, jak i komu. Abp Hoser grzmi i piętnuje. Ks. Lemański jawnie się z nim drażni, sądząc się z nim, czy nagłaśniając plotki o rzekomych wyczynach swoich kolegów w sutannach.
A gdyby tak obaj porzucili uprzedzenia? Gdyby arcybiskup dostrzegł, że ma prawdziwy skarb: księdza, który swoją wrażliwością na „ludzi pogranicza" umie dotrzeć w miejsca, w których inni nigdy nie będą umieli poprowadzić duszpasterstwa? Gdyby ksiądz z wyrozumiałością i współczuciem traktował nie tylko tych, którzy myślą tak jak on?
Bo na razie (wbrew temu, co ogłosił w „Polityce" Adam Szostkiewicz) nie jest papieżem Franciszkiem. Żeby się o tym przekonać wystarczy otrzeć się mu o odcisk. I zobaczyć jak miłującemu apostołowi puszczają nerwy (mnie wyzywa od chamów, krzyczy tonem belfra na kolegę Mazurka, cieszy się gdy z horyzontu znika kolega Janke, rozdaje łatki: ty jesteś dobrym katolikiem, a ty złym etc.).