Będziemy wysłuchiwać jak zawsze tych samych komentatorów, i z góry będzie wiadomo, że nikt nic mądrego nie wymyśli. Tylko Rosjanie, z chuligańskiego incydentu przed ich ambasadą wycisną, ile się tylko da, bo oni wiedzą dobrze, jak takie okazje wykorzystywać.  Cóż... Żyjemy w nieporadnym państwie i doprawdy nie jest to do śmiechu. To fakt, smutny, przygnębiający. Nasze państwo jest nieporadne i tyle. Tego nie warto dowodzić .  Natomiast „zadymiarzy" - twierdzę - będzie przybywać. Jak urząd słaby, to w siłę rośnie ulica. I to zdanie nie ma nic wspólnego z propagowaniem zalet państwa policyjnego.

Powiem krótko: choć nie jestem spokrewniony z Kasandrą, wiedziałem, że z okazji naszego święta, będzie kolejna rozróba. W poprzednim felietonie dałem temu wyraz, ale  żadnej satysfakcji ani radości nie  mam: wiedziałem to od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem panią Ewę Gawor z Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w ratuszu - główną szefową „od pochodów". Otóż pani ta, z miłym uśmiechem i niezachwianą pewnością w głosie oświadczyła, że pochód z pochodem w życiu (never) się nie spotka,  zatem będzie inaczej niż w ubiegłych latach - miło i przyjemnie, bo tak zaplanowano i uzgodniono w ratuszu.

„Mój  Boże!" - pomyślałem - znowu ktoś bez wyobraźni. Ktoś władny i pewny siebie. Czy  doprawdy nikt nie zdaje sobie sprawy z  tego, że skłóceni Polacy, maszerujący w kilku, czy kilkunastu pochodach, muszą w ten czy inny sposób dać wyraz swojej frustracji? A gdyby nawet..? Gdyby manifestanci szli z modlitewnikami, to co z kibolami? Co z bandycką hołotą – zadymiarzami, którzy już parokrotnie pokazali, co potrafią..? My, Polacy - owszem, miłujemy się wzajemnie, ale wyłącznie w czasie wojny, czy innego zagrożenia. W czasie  pokoju „miłujemy się" inaczej - do bólu. I ktoś komuś musi ten ból sprawić; albo psychiczny, albo fizyczny. Tak było, jest, i zapewne przez długi czas jeszcze będzie. Tak  (nie z fusów) wróżę. Albowiem żadna partia, żaden lider, nie ma wizji rozwoju państwa, jego przyszłości, drogi . Nikt nie wie, jak należy wychowywać młodzież, jakie przykłady  mnożyć, i co czynić, by młodych Polaków ukształtować na miarę godnych tego miana  obywateli.

Wizja państwa czy choćby regionu, przewidywalność zdarzeń, przezorność, to pojęcia  obce decydentom na każdym niemal szczeblu. Dlatego nieodpowiedzialnie i beztrosko  warszawski ratusz wyznaczył narodowcom trasę pochodu wzdłuż rosyjskiej ambasady. Zapewne w przekonaniu, że pogodni, rozśpiewani narodowcy pomachają bukietami  kwiatów równie radosnym pracownikom ambasady, co przyczyni się do poprawy naszych stosunków. I to był mniej więcej taki pomysł, jak wpuszczenie byka do obory z jałówkami w okresie rui. Nadzieja, że wystarczy szepnąć mu do ucha: „teraz zmykaj, zamykamy  oborę" ma taką samą szansę na sukces, jak policyjny głośnik na uciszenie wandali.

Zatem Bogu dziękować, że skończyło się, jak skończyło; z rannymi, ale bez trupów, z  jedną spaloną budką i autem, i jedną miłosną tęczą. Swoją drogą, łza mi się w oku zakręciła, bo przed laty umykałem przed pałami ZOMO, i to mi się dzisiaj przypomniało. Ale  wtedy ZOMO nie ostrzegało, nie certoliło się z ulicą; bito gdzie popadło, potem do pudła,  i tam dopiero brało się „smary" : po plecach, piętach, do szczytowania bólem. I ja, niepoprawny politycznie, chętnie podzieliłbym się tym bólem z młodymi zadymiarzami. Ale  nie ma już ZOMO. W Warszawie, czy gdziekolwiek w  Polsce. Nawet w dniach Szczytu  Klimatycznego. Gorzej - w moje, i nie tylko moje - wielkie święto.