Święto Chrztu Polski obchodzone w ubiegły piątek, 14 kwietnia, może dlatego, że widnieje w naszym kalendarzu dopiero od kilku lat, jest straszliwie niedoceniane. Staje się zazwyczaj okazją do wygłoszenia kilku oklepanych, znanych każdemu już od szkoły podstawowej frazesów. To oczywiście prawda, że decyzja Mieszka I zdefiniowała naszą kulturę i wyznaczyła miejsce Polski w Europie. Ale żeby na serio (czy jakkolwiek) przejąć się tym świętem, dotrzeć do nas musi wyjątkowość tego, co się wtedy zdarzyło. I sposób, w jaki tamten akt wciąż trwa, wydarza się na nowo.

Po pierwsze, jak powiedzieliby teoretycy literatury, chrzest Mieszka był performatywem. Stwarzał coś z niczego: nadawał świadomość historii, powołania, roli wspólnocie, która z niczym podobnym nie miała wcześniej do czynienia. W przeciwieństwie choćby do Germanów czy ludów skandynawskich na ziemiach polskich nie istniała bogata, pełna mitologia pogańska. Nie było tu przedchrześcijańskiej prakultury, systemu instytucji i wyobrażeń; co najwyżej jakieś niejasne intuicje. Chrześcijaństwo nie tyle nakładało się, nadbudowywało swoje struktury na systemie istniejącym wcześniej, ile raczej samo tworzyło pojęcia i wyobraźnię prawa czy kultury jako takich. Wyczerpująco opisali ten fenomen powieściopisarze historyczni, jak Teodor Parnicki czy Antoni Gołubiew.

Czytaj więcej

W poszukiwaniu Mieszka I

Co jeszcze może ciekawsze, Polska rodziła się dokładnie wtedy, kiedy Europa po raz pierwszy i chyba najbardziej intensywny wiła się w przedśmiertnych konwulsjach. W okolicach roku tysięcznego kronikarze na zachód i południe od polskich ziem jak mantra powtarzali zdanie: „świat się starzeje”. A wielka trwoga, poczucie nieuchronnie nadciągającej apokalipsy, jaka ogarnęła zachód kontynentu na myśl o zbliżającej się magicznej dacie roku 1000, przewyższa nawet obecnie panujące bojaźń i drżenie.

Święto Chrztu Polski udziela więc dwóch bardzo aktualnych lekcji. Twierdzenie, że Polska nie istniałaby bez chrześcijaństwa, Kościoła i cywilizacji łacińskiej, nie jest hipotezą roboczą, ale niezmienną stałą każdego przeprowadzanego w każdym czasie równania naszej tożsamości. A po drugie – co bardzo pocieszające – mamy w zwyczaju zaczynać właśnie wtedy, kiedy wszystko dookoła zdaje się kończyć.