Nieważne, że II RP została w noweli do ustawy o IPN potraktowana jak PRL, i to w roku stulecia odzyskania niepodległości. Posłom i senatorom nie drgnęła ręka przy głosowaniu wyznaczającym cezury czasowe w ustawie, tak jakby nie było II wojny światowej czy komunizmu. Nieważne, że zgodnie z konstytucją – na co kładł w swoich komentarzach nacisk rzecznik Janusz Kochanowski – „naród polski" to wszyscy obywatele. A więc i ci, którzy zginęli na Wołyniu w latach 1943–1945, i ci, którzy byli oprawcami. Bo chyba nie uznajemy faktów dokonanych stworzonych na ziemiach wschodnich przez Sowietów w 1939 r. i podobnie jak polski rząd, wtedy w Londynie stoimy na stanowisku, że Sowieci nie mieli prawa zmieniać obywatelom RP na siłę obywatelstwa?
Nie ma także znaczenia, że ważne dla będącej u władzy prawicy postaci świata intelektualnego i politycznego – jak Jan Olszewski, Sławomir Cenckiewicz czy Przemysław Żurawski vel Grajewski – pokazują, że nowelizacja ustawy o IPN pełna jest błędów. Polityczna machina ma jechać! Wielu komentatorów zachowuje się jak prawicowe lemingi, powtarzając, że ustawa w zasadzie jest dobra.
Lemingoza w ujęciu naukowym to gromadomyślenie. Polega ono na dopasowaniu się do grupy, by bezpiecznie się poczuć. Otrzeźwienie przychodzi, tylko gdy uwagi zgłasza ktoś z zagranicy. Bogu dzięki, że jest sekretarz Tillerson, bo bez niego nikt by nie uwierzył, że nowe prawo otwiera furtkę do nękania historyków. Po krytyce polityków z Francji, Izraela czy USA można rozważyć zmianę zapisów ustawy, ale w wyniku spokojnej perswazji współobywateli, nawet jeśli są z tego samego obozu politycznego – już nie. Toż dopiero syndrom postkolonialny. Nic nie znaczą stanowiska takich organizacji jak Polskie Towarzystwo Historyczne, choć przecież my jako Polacy historię szanujemy.
Historia tej nieszczęsnej nowelizacji pokazuje, jak bardzo jako naród polski (w rozumieniu konstytucji) zaplątaliśmy się we własne nogi. Nie ma już racji stanu, nie ma wspólnoty pomiędzy plemionami i gromadami. Jest tylko walka z „wrogiem wewnętrznym".