PO i PiS przeglądają się w sobie nawzajem

Jeśli opozycja staje się totalnym krytykiem rządzących, przestaje być wiarygodnym recenzentem władzy. A w efekcie dewastuje obywatelską wspólnotę – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Bronisław Wildstein

Aktualizacja: 11.08.2008 09:12 Publikacja: 11.08.2008 01:47

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W polityce jest jak na wojnie – w dużej mierze przeciwnik narzuca reguły walki. Dlatego dominujące na polskiej scenie politycznej ugrupowania są od siebie zależne, warunkują się nawzajem. Zjawisko to zwykle jednak pokazywane jest w wymiarze międzypartyjnego starcia. Agresja z jednej strony wywołuje reakcję z drugiej, spirala wrogości nakręca się i zwyczajna demokratyczna rywalizacja przekształca się w rodzaj zimnej wojny domowej.

Tymczasem w Polsce dziś walka ta sięga głębiej i kształtuje wybory ideowe. PO staje się anty-PiS, a PiS anty-PO. W efekcie oba stronnictwa zaczynają upodobniać się do karykatur rysowanych przez swoich politycznych adwersarzy. Doraźna walka partyjna bez reszty określać zaczyna ich tożsamość.

Ogromny sukces, jaki w wyborach 2005 roku odniosły w sumie oba ugrupowania startujące pod hasłem IV RP, spowodował podzielenie przez nie nieomal całości polskiej sceny politycznej. Aby jednak tak się stać mogło, musiały one wyznaczyć zasadnicze dzielące je różnice, by dzięki nim dało się określić fundamentalną polityczną alternatywę Polaków.

Opozycja narzucała się sama. Z jednej strony mielibyśmy do czynienia z partią liberalną w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, akcentującą sfery wolności obywatelskich, zwłaszcza wolny rynek, i koncentrującą się głównie na gospodarce. Z drugiej – partię konserwatywną podkreślającą republikański wymiar bytowania zbiorowości oraz usiłującą odbudować silne i obdarzone autorytetem państwo.

Ten oryginalny jak na współczesny stan Europy układ polityczny oddawałby warunki kulturowe naszego kraju i głębsze preferencje polityczne Polaków. Fakt, że bliższy byłby amerykańskiej niż europejskiej demokracji, nie musiałby stanowić żadnego mankamentu. Wręcz odwrotnie.

Stało się jednak inaczej. PO i PiS podporządkowały się doraźnym wymogom konkurencji wyborczej i zaczęły upodabniać się do własnych odbić w krzywym zwierciadle – prezentowanych im przez przeciwników.

Sukces, jakim były zbiorcze wyniki PO i PiS w wyborach 2005 roku, nie zmieniał poczucia porażki ugrupowania Tuska, a zwłaszcza jego lidera. Liczyło ono na pierwsze miejsce i prezydencki tytuł dla swojego przywódcy. Rachuby okazały się płonne, mimo że partia szła do wyborów wyjątkowo przygotowana programowo. Żaden z potencjalnych premierów Polski nie miał tak dopracowanego programu rządu jak Jan Rokita.

Można odnieść wrażenie, że z tej lekcji Donald Tusk wyniósł przeświadczenie, iż programy się nie liczą, a nawet mogą przeszkadzać. Ważna ma być jedynie doraźna walka o władzę, czyli polityczny marketing i budowa wizerunku; nie program, lecz reklamowe techniki.

W walce o władzę PO odnalazła nieoczekiwanego sojusznika. Był nim establishment III RP. Dojście do władzy PiS było dla niego realnym zagrożeniem i poskutkowało zwarciem szeregów oraz wykorzystaniem wszystkich imponujących środków, którymi ciągle dysponował. Popłoch i zamęt, które wywołało ujawnienie afery Rywina i następnych, czyli odsłonięcie mechanizmu rządów coraz bardziej skorumpowanej oligarchii III RP, zostały przezwyciężone, gdy nowa władza rzeczywiście zagroziła jej podstawowym interesom.

Rozpoczęła się kampania propagandowa, która stała się przykładem mistyfikacji uwieńczonej sukcesem na rzadko spotykaną skalę. Walka z korupcją i patologiami przedstawiona została jako ograniczanie swobód obywatelskich i budowa państwa policyjnego; próba przywrócenia ładu moralnego – jako ofensywa nietolerancji; odbudowa obywatelskiej wspólnoty – jako budzenie endeckich demonów szowinizmu itd.

Nie wnikam w tym momencie, na ile działania PiS były skuteczne, zwłaszcza że sojusz z LPR, a jeszcze bardziej z Samoobroną od razu postawił pod znakiem zapytania fundamentalne hasła jego polityki. PiS nie był przez dominujące ośrodki opiniotwórcze rozliczany z efektów swojego programu. Zasadniczo odrzucone zostały jego założenia, co zaowocowało niebywałym odwróceniem znaczeń.

Są liczne powody, aby krytykować rządy Kaczyńskich. Sęk w tym, że atakowane były one przede wszystkim za to, co uznać można za ich zasługę

Za największe zagrożenie uznane zostało odwołanie do moralności w życiu publicznym, a na bohaterów medialnych kreowano przyłapanych na gorącym uczynku, do cna skorumpowanych łapowników. Bezpodstawne zarzuty pod adresem polityków i rządu PiS, powtarzane przez uchodzące za najpoważniejsze media i ośrodki opiniotwórcze, zaczęły funkcjonować jako pewniki. I znowu: są liczne powody, aby krytykować rządy Kaczyńskich. Problem w tym, że atakowane były one przede wszystkim za to, co uznać można za ich zasługę.

PO korzystała z tej atmosfery i dołączyła się do kampanii, chociaż wcale nie była pieszczoszkiem salonu III RP. Do ostatnich wyborów liczył on na swoich tradycyjnych reprezentantów, a zwłaszcza cudowną rolę, jaką miał odegrać w mobilizowaniu sił ancient regimu Aleksander Kwaśniewski. Dopiero kiedy nadzieje te okazały się płonne, a jedyną prawdziwą konkurencją dla PiS okazała się PO, establishment III RP zainwestował w partię Tuska. Nie było to jednak poparcie bezwarunkowe.

Znamienne, że w takich ośrodkach III RP jak „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka” regularnie pojawiały się i pojawiają napomnienia kierowane pod adresem nowych władz. Generalnie sprowadzają się do apelu o wykorzenienie wszelkich idei i instytucji, które kojarzyć się mogą z IV RP, czyli odnowę życia w Polsce, oraz wezwania do ostatecznej rozprawy z PiS, które establishment III RP uznaje za najpoważniejsze zagrożenie dla siebie. Najbardziej groteskową, gdyż bezpośrednią formą owych napomnień są publiczne listy kierowane przez zasłużonego funkcjonariusza establishmentu Jacka Żakowskiego do premiera Donalda Tuska.

Następuje zjawisko kolonizacji PO przez siły III RP, które nie bez racji uznały, że w nowej sytuacji jest to optymalny polityczny sojusznik. Zwłaszcza że odstąpił już od krytyki patologii III RP i generalnie wyrzekł się jakiejkolwiek tożsamości. Bezwzględna walka z PiS w partii Tuska zastąpiła program. Odbija się to w nominacjach nowej władzy, w których oprócz obsadzania swoimi aktywistami i sprzymierzeńcami czego się da – czym, niestety, nie różni się ona specjalnie od swoich poprzedników – zasadą jest eliminowanie wszystkich powołanych przez PiS.

Ponieważ ławka PO jest krótka, w efekcie widzimy powrót zasłużonych funkcjonariuszy III RP, w tym oczywiście wielu o komunistycznym rodowodzie. Najbardziej niepokojąco sytuacja wygląda w służbach specjalnych, w których odbudowuje się peerelowski układ. Podobne rzeczy dziać się zaczynają również w sferze kultury.

Odejście od programu oznacza w wypadku PO rezygnację z tożsamości. Jeszcze w czasie wyborów mogło wydawać się, że Platformie chodzi o uwolnienie z biurokratycznych okowów polskiej gospodarki i nadanie jej przyspieszenia. Okazało się, że nic z tego. To PiS zaprojektowało obniżenie podatków, a PO nie posunęła się w tym kierunku ani o krok. Komisja mająca deregulować gospodarkę coraz bardziej wygląda jak jej przewodniczący, czyli jak kiepski żart. Projekty prywatyzacji pozostają na papierze, podczas gdy trwa intensywna działalność obsadzania swoimi aktywistami państwowej własności.

Można odnieść wrażenie, że premier nie robi niczego, co mogłoby wydawać się kontrowersyjne. A ponieważ polityka polega na podejmowaniu kontrowersyjnych decyzji, sztab speców przymierza do polskich warunków gotową już (co nie znaczy, że mądrzejszą) formułę postpolityczności. W takich warunkach jedynym programem staje się konkurs piękności. I to niepolegający na demonstrowaniu urody własnej, bo to trudniejsze, ale na wytykaniu brzydoty rywala.

PO stała się anty-PiS. Na szczęście jeszcze nie do końca i np. w awanturze wynikłej z wydania książki o Wałęsie powstrzymała się od próby rozwiązania IPN, choć grupa działaczy Platformy zaczęła ten pomysł traktować poważnie. Wciąż jednak można się obawiać, że plan ten będzie realizowany mniej kontrowersyjnymi środkami, choćby przez ograniczenie budżetu tej instytucji, co może okazać się dla niej równie zabójcze.

Podobną postawę reprezentuje dziś PiS. Trudno uświadczyć w nim głębszą myśl programową. Zastępuje ją doraźna walka z PO. Widać to również w zachowaniu prezydenta, którego sugestia, że będzie wetował ustawy przygotowane przez PO, jest najlepszym prezentem dla tej partii. Już dziś służy jako usprawiedliwienie bezczynności rządu Tuska. A choć dotąd mieliśmy do czynienia tylko z dwoma wetami, z czego w jednym wypadku z ewidentnym bublem ustawowym (chodzi o ustawę medialną, której niezawoalowanym celem było przejęcie mediów publicznych i bezpośrednie podporządkowanie ich rządowi), to już PO i klaka publicystów uzasadnia bierność premiera potencjalnym wetem prezydenta.

Są jednak realne powody do przekonania, że prezydent przygotowuje się do roli hamulcowego. Jeśli ustawa o uzawodowieniu armii (co wydaje się posunięciem oczywistym) doczekała się już groźby weta ze strony prezydenta, trudno oprzeć się przeświadczeniu, że głowa państwa swoją rolę widzi w blokowaniu prac rządu. Prezydent idzie tu ramię w ramię z PiS, czym osłabia zresztą swoją pozycję.

Postawę partii Jarosława Kaczyńskiego w sposób najbardziej wyraźny widać w krytyce projektów prywatyzacyjnych, które z wielkim zadęciem ogłosił rząd Tuska. Jacek Kurski stwierdził wówczas z uśmieszkiem (wyglądało na to, że nie jest w stanie traktować serio tego, co mówi), że przecież nie opłaca się prywatyzować dochodowych przedsiębiorstw, gdyż w ten sposób odbieramy zysk zbiorowości. Efektem takiego rozumowania winna być masowa nacjonalizacja, ale to jakoś nie zostało dopowiedziane.

Problemem jest, że PiS nie wytyka PO braku konsekwencji czy nieudolności. Atakuje idee, do których usiłuje odwoływać się PO. Tusk deklaruje prywatyzację, więc PiS będzie przeciw. W ten sposób Kaczyński przejął strategię Tuska, z tym, że o ile lider PO stał się rzecznikiem establishmentu, PiS ustawia się w roli obrońcy upośledzonych.

Polacy zostają podzieleni według schematu, który odwołuje się do ekstremów polskiej sceny politycznej. W efekcie rozdzierani jesteśmy między skrajne i nieprzystające do polskiej rzeczywistości hasła, a większość Polaków coraz trudniej odnajduje się w tym sporze. Nie jest bowiem prawdą, że ogół Polaków nie dorósł do poważnej polityki.

Odrzucenie głębszej, a więc trudniejszej do przełożenia na proste formuły medialne, myśli programowej owocuje populistycznymi wyborami. Słuchając retoryki PiS, można odnieść wrażenie, że to prywatyzacja właśnie jest największym zagrożeniem dla naszego kraju. Dotyczyć ma to także służby zdrowia. W rzeczywistości częściowa, postępująca już zresztą spontanicznie prywatyzacja również w tej dziedzinie jest nieunikniona i korzystna dla wszystkich.

Prezydent dopiero przygotowuje się do roli hamulcowego. Idzie tu ramię w ramię z PiS, czym osłabia zresztą swoją pozycję

Oczywiście należy pilnować, aby nie stała się ona polem nadużyć. Trzeba też brać pod uwagę, że zupełnie nieprzygotowany projekt PO może stwarzać korupcjogenne zagrożenia. Jednak przedstawianie z góry prywatyzacji szpitali jako jednego wielkiego szwindlu jest populistycznym nadużyciem.

Wchodzenie w populistyczne buty ze strony opozycji i prezydenta widać było wyraźnie w wypadku zawetowania zniesienia ustawy kominowej. Ustawa ta prowadzi do radykalnego ograniczenia wynagrodzeń szefów firm państwowych i powoduje, że zatrudniani przez nich pracownicy czasami zarabiają kilkakrotnie więcej od kierownictwa, nie mówiąc już o odpowiednikach owych szefów w firmach prywatnych. Można się zgodzić, że zniesienie tych absurdalnych przepisów powinno być związane z radykalnym zmniejszeniem liczby szefów firm państwowych, na przykład przez prywatyzację tych spółek Skarbu Państwa, które nie mają racji bytu. Zawetowanie tej ustawy odbyło się jednak pod populistycznym hasłem wyrównywania dochodów.

Politologiczny termin „partia bogata” oznacza na Zachodzie ugrupowanie osadzone w instytucjach, które nie są poddane zmiennej dynamice wyborczej. Zakorzenione w społeczeństwie instytucje prowadzą działania obliczone na długie trwanie i stanowią pasy transmisyjne między czynnymi politykami a ich wyborcami. W obie strony przekazują idee, pomysły, a także zapewniają dopływ świeżej krwi do kostniejących w innym wypadku układów partyjnej biurokracji.

Te instytucje to fundacje, instytuty naukowe, eksperckie ośrodki, które tworzą zaplecze intelektualne partii. We współczesnej demokracji nie sposób wyobrazić sobie funkcjonowania głównych aktorów sceny politycznej bez tego typu oparcia. Poddani presji chwili politycy nie są w stanie, nie mają zresztą czasu, wymyślać systemowych rozwiązań. Na ich rzecz działają właśnie owe związane z partiami, ale jednocześnie nieuzależnione od nich bezpośrednio trusty mózgów.

Niezależność instytucji gwarantuje dystans do trwającej nieustannie w ugrupowaniu politycznym walki o władzę i pozwala skupiać się na rozwiązaniu zagadnień. W demokracji to politycy, czyli reprezentanci narodu, podejmują decyzje. Otrzymują jednak od ekspertów gotowe i uzasadnione projekty rozwiązań, które mogą porównać i spośród których mogą wybierać.

Polskie partie polityczne, chociaż posiadają już środki na budowę tego typu zaplecza, nie podejmują żadnych działań w tym kierunku. Pieniądze wydawać wolą na kolejne spoty reklamowe, specjalistów od public relations, wizerunku czy marketingu politycznego.

To normalne, że zawodowi politycy żywią nieufność, a nawet niechęć do mądrzących się bez konsekwencji intelektualistów i nie lubią niezależnych od siebie ekspertów, a zwłaszcza instytucji. Nie przepadają również za programami, które stają się ograniczeniem bieżąco uprawianej polityki. Ogłoszony choćby w zarysach program staje się punktem odniesienia dla pedantów, którzy rozliczyć usiłują z jego wprowadzania w życie.

A jednak politycy przekroczyć muszą swoje naturalne opory. Bez stworzenia niezależnych instytucji, które stanowią intelektualne zaplecze partii, nie sposób wyobrazić sobie jej stabilizacji ani poważnego życia politycznego.

Niestety w Polsce dziś dominuje polityczna reklama i marketing. Przekłada się to na licytację, kto najlepiej dołoży swoim przeciwnikom.

Pozytywną rolą opozycji w systemie demokratycznym jest kontrolowanie rządzących, wytykanie błędów i zaniechań. Jeśli programowo ustawia się ona w roli totalnego krytyka rządzących, pozbawia się tej roli i w efekcie dewastuje obywatelską wspólnotę.

Do tej samej konsekwencji prowadzi polityka rządu, którego głównym celem jest eliminacja opozycji. Partie i ich stronnicy przekształcają się w dwa walczące ze sobą obozy, kurczy się i niknie przestrzeń debaty publicznej. Demokracja zmienia się w swoją karykaturę.

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Muzeum Auschwitz to nie miejsce politycznych demonstracji
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Zarzuty dla Morawieckiego. Historyczna sprawa, która podzieli Polskę
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Dlaczego Putin nie zatrzyma wojny? Jest kilka powodów
Opinie polityczno - społeczne
Ptak-Iglewska: Zazdrośćmy Niemcom frekwencji, najwyższej od czasów zjednoczenia
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Opinie polityczno - społeczne
Marek Cichocki: Kto sięgnie po władzę w Europie
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”