W polityce jest jak na wojnie – w dużej mierze przeciwnik narzuca reguły walki. Dlatego dominujące na polskiej scenie politycznej ugrupowania są od siebie zależne, warunkują się nawzajem. Zjawisko to zwykle jednak pokazywane jest w wymiarze międzypartyjnego starcia. Agresja z jednej strony wywołuje reakcję z drugiej, spirala wrogości nakręca się i zwyczajna demokratyczna rywalizacja przekształca się w rodzaj zimnej wojny domowej.
Tymczasem w Polsce dziś walka ta sięga głębiej i kształtuje wybory ideowe. PO staje się anty-PiS, a PiS anty-PO. W efekcie oba stronnictwa zaczynają upodobniać się do karykatur rysowanych przez swoich politycznych adwersarzy. Doraźna walka partyjna bez reszty określać zaczyna ich tożsamość.
Ogromny sukces, jaki w wyborach 2005 roku odniosły w sumie oba ugrupowania startujące pod hasłem IV RP, spowodował podzielenie przez nie nieomal całości polskiej sceny politycznej. Aby jednak tak się stać mogło, musiały one wyznaczyć zasadnicze dzielące je różnice, by dzięki nim dało się określić fundamentalną polityczną alternatywę Polaków.
Opozycja narzucała się sama. Z jednej strony mielibyśmy do czynienia z partią liberalną w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, akcentującą sfery wolności obywatelskich, zwłaszcza wolny rynek, i koncentrującą się głównie na gospodarce. Z drugiej – partię konserwatywną podkreślającą republikański wymiar bytowania zbiorowości oraz usiłującą odbudować silne i obdarzone autorytetem państwo.
Ten oryginalny jak na współczesny stan Europy układ polityczny oddawałby warunki kulturowe naszego kraju i głębsze preferencje polityczne Polaków. Fakt, że bliższy byłby amerykańskiej niż europejskiej demokracji, nie musiałby stanowić żadnego mankamentu. Wręcz odwrotnie.