Socjologowie, ruszcie się z gabinetów!

Krokodyle łzy nad dzieleniem Polaków wylewane przez tych, którzy zrobili wszystko, aby ich skłócić, trafić powinny do annałów hipokryzji – pisze publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 19.04.2010 20:00

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Skomentuj

Tekst Ireneusza Krzemińskiego, profesora socjologii

, osoby reprezentatywnej dla tej części polskiej inteligencji, która była wroga prezydentowi Kaczyńskiemu i uosabianym przez niego ideom, jest niezwykle wymowny. Odsłania postawę tej grupy i strategię, którą jej reprezentanci podejmują wobec niezwykłego fenomenu, jakim jest polska żałoba po prezydencie i towarzyszących mu osobach.

Żałoba ta w tekście Krzemińskiego zostaje sprowadzona do zjawiska popkulturowego, identycznego ze zbiorową histerią po śmierci Lady Di. Aż trudno uwierzyć, że intelektualista, znamienity socjolog tak bardzo nie rozumie własnego narodu i tak bardzo nie odróżnia zasadniczo odmiennych zjawisk społecznych.

 

 

Wspólnota żyje w kulturze. Jej przejawami są rytuały, symboliczne czynności odwołujące się do sakralnego wymiaru ludzkiej, zbiorowej egzystencji. Groteskowy kult Lady Di był substytutem przeżycia sacrum w świecie go pozbawionym. Był wyrazem rozpaczliwego poszukiwania zastępczych świętych i ceremonii. Odsłaniał tęsknoty i kompleksy kultury wyjałowionej i wspólnoty zagrożonej rozpadem.

Polska żałoba narodowa po śmierci dużej grupy wybitnych postaci publicznych pokazuje autentyczną integrację narodowej wspólnoty. Dzieje się tak dzięki kulturze, która powoduje, że nawet niewierzący uznają za coś oczywistego uczestnictwo w rytuałach pogrzebowych ku czci nagle zmarłych.

Radziłbym socjologom, w tym profesorowi Krzemińskiemu, aby ruszyli się ze swoich gabinetów i sprzed telewizorów i udali na Krakowskie Przedmieście przed Pałac Prezydencki. Tłumy, które zbierają się tam, aby złożyć hołd tym, którzy odeszli, są najdalsze od histerii. Samoorganizacja Polaków na ulicach Warszawy już od pierwszych godzin po tragedii była zjawiskiem niezwykłym. Spontaniczny ład, który demonstrowali, był budujący.

A dodać trzeba, że chodzi nie tylko o warszawian, ale rosnącą z dnia na dzień liczbę przyjezdnych. Tysiące ludzi robiących sobie miejsce, aby zapalić znicz czy złożyć kwiaty. Płynne przemieszczanie się ogromnej zbiorowości. Brak jakichkolwiek napięć i konfliktów w tak stresogennej sytuacji i w tak niedogodnych okolicznościach. Oczekiwanie, czasami po kilkanaście godzin, w spokoju i porządku, aby złożyć hołd prezydentowi. Smutek, zaduma, refleksja bez śladu nerwicowych symptomów.

Ta żałoba utwierdzała Polaków w ich tożsamości, pokazywała, że są wspólnotą, która podobnie przeżywa najważniejsze dla niej sprawy, w tym fundamentalne problemy śmierci i utraty, a także stosunku do najważniejszych symboli i instytucji.

W tym, jak patrzą na nas dziś inne narody Europy, odnaleźć można objawy zazdrości. I jest to zazdrość uzasadniona. A prominent naszej socjologii jakoś nic z tego nie zauważył. Dostrzegł za to jedną prawdziwą rzecz. W naszej zbiorowej żałobie pojawia się element poczucia winy i próba jej odkupienia. Czy tylko tej naturalnej wobec umarłych, wobec których nigdy nie jesteśmy do końca usprawiedliwieni?

 

 

Sądzę, wraz z Krzemińskim, że jest to poczucie winy głębsze, a wbrew niemu, że jest ono uzasadnione. Prezydent i jego otoczenie byli obiektem nieustającej nagonki, bezpardonowych ataków nieliczących się z faktami i elementarną przyzwoitością, napaści, w których uczestniczyły najbardziej wpływowe ośrodki opiniotwórcze naszego kraju.

Krzemiński twierdzi, że owo poczucie winy za szczucie prezydenta jest objawem braku kultury demokratycznej. W rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. Owszem, demokracja żyje sporem. Jest konkurencją rozmaitych rozwiązań i projektów politycznych. Musi jednak być osadzona na fundamencie wspólnoty, która jest w stanie rozpoznać swoją elementarną rację stanu. Musi opierać się na przyjęciu wspólnych założeń, bez których nie tylko wspólne życie, ale i dyskusja nie są możliwe.

To, co obserwowaliśmy w ostatnich latach w Polsce również w stosunku do prezydenta Kaczyńskiego, było zakwestionowaniem tych zasad. To, jak partia rządząca wspierana przez dominujące ośrodki opiniotwórcze niszczyła opozycję i związanego z nią prezydenta byłoby nie do wyobrażenia w krajach o rozwiniętej kulturze demokratycznej. Nie do pomyślenia byłoby, aby ważni politycy partii rządzącej deklarowali, że ich celem jest "zniszczenie" opozycji. A takie słowa padały z ust polityka PO pełniącego funkcję wicemarszałka Sejmu czy wiceprzewodniczącego Klubu Parlamentarnego PO.

Do wezwań tych mniej lub bardziej ostentacyjnie przyłączała się część mediów, co także byłoby trudno wyobrażalne w krajach o utrwalonej kulturze demokratycznej. Wezwania do tego, aby powstrzymać się z krytyką rządu, gdyż może to działać na korzyść opozycji, były tego wyrazem. Innym było utożsamianie krytyki rządu z partyjną (pisowską) afiliacją. Ostentacyjnie występowali z tego typu sądami politycy partii rządzącej przy poparciu dominującej części mediów. W prawdziwej demokracji rzecz nie do zaakceptowania.

Kampania diabolizacji prezydenta i PiS przybierała rzeczywiście monstrualny charakter. Oczywiste kłamstwa stawały się obiegowymi prawdami. Niedawno na naszych łamach Piotr Skwieciński pokazał, że wystarczyło sięgnąć do statystyk, aby odsłonić fałsz tezy, iż aresztowanie skorumpowanego lekarza spowodowało zapaść w transplantologii polskiej ("Kłamstwo przeszczepowe", "Rz" z 6 kwietnia 2010 r.). Zostawiam na boku horrendalne rozumowanie, które każe unikać karania przestępców z wpływowych środowisk. Takich przykładów znamy przecież wiele, a koronnym jest wizja policyjnego państwa PiS, dla której nie ma żadnych uzasadnień.

Być może poważniejszym jeszcze przejawem naruszenia standardów demokracji było zakwestionowanie wszelkich, nawet najbardziej oczywistych z perspektywy polskiej racji stanu inicjatyw, jeśli tylko wychodziły one od prezydenta czy PiS. Prowadziło to wielokrotnie do utrącania sensownych projektów w polityce zagranicznej. Obraz prezydenta miał być jednolicie zły, a więc nic, co pochodziło od niego, nie mogło być dobre. Czy tego wszystkiego Krzemiński nie wie? Czy może nie chce uderzyć się we własne piersi?

O tym wszystkim napisał w emocjonalnym, ale niezwykle uczciwym artykule Zdzisław Krasnodębski. Krzemiński atakuje go wytartym frazesem o "mowie nienawiści". Może by zakwestionował choć jeden z przytoczonych przez Krasnodębskiego faktów. A może zauważył, że przeciwko żadnemu innemu człowiekowi w Polsce nie rozpętano takiej kampanii nienawiści, jak przeciw Lechowi Kaczyńskiemu. Może dostrzegłby dziwne zjawisko zauważane przez rzesze zwykłych ludzi, że w telewizjach, w których prezydent pokazywany był wyłącznie jako karykatura, po jego śmierci znalazło się co niemiara jego miłych i sympatycznych ujęć. Czy wszystko to jedynie przypadek? W obrazkowej cywilizacji wybór wizerunków jest poważną polityką.

 

 

Próbę wskazania tych zjawisk ze strony też socjologa Krasnodębskiego Krzemiński egzorcyzmuje widmem teorii spiskowej. To już naprawdę wstyd, aby socjolog odwoływał się do tego tabu, którym od 20 lat usiłuje się w Polsce blokować jakąkolwiek analizę zjawisk politycznych. Jakby Polska była unikalnym na mapie i w historii krajem, gdzie nie istnieją grupowe interesy, a środowiska mające wpływy nie usiłują ich wykorzystać, aby osiągnąć swoje cele.

Kto dzieli Polaków w sprawie pochówku Lecha Kaczyńskiego na Wawelu? Kto usiłuje przedstawić to jako suwerenną decyzję jego brata, jakby Jarosław Kaczyński był właścicielem królewskiego zamku? Kto nagłaśnia wystąpienia grupek smarkaczy, nieomal nie dostrzegając setek tysięcy ludzi, którzy oddają prezydentowi Kaczyńskiemu hołd i traktują decyzję kardynała Dziwisza jako oczywistość?

Nie chcę wdawać się w dyskusję, czy wybór Wawelu na miejsce ostatniego spoczynku pary prezydenckiej jest właściwy. Jest oczywiste, że istnieją przeciw niej również rzeczowe argumenty. Tylko że w momencie gdy Kościół, który jest dysponentem tego miejsca, podjął taką decyzję, a, co więcej, głowy najważniejszych państw świata zdecydowały się uświetnić pogrzeb, dyskusja staje się nie tylko bezprzedmiotowa, ale gorsząca i szkodliwa dla Polski (tak, dla Polski).

Czy jednak przybrałaby ona taki wymiar, gdyby nie rozdmuchała jej "Gazeta Wyborcza", a państwo Wajdowie nie napisali swojego kuriozalnego apelu? Krokodyle łzy nad dzieleniem Polaków wylewane przez tych, którzy zrobili wszystko, aby ich skłócić, przejść mogą do annałów hipokryzji. Nie one jednak stają się przedmiotem analizy Krzemińskiego.

Profesor apeluje o rozsądek. Słusznie. Nigdy go za mało. Szkoda, że nie wołał o to, gdy glanowano prezydenta i jego partię i organizowano przeciw nim kampanię nienawiści. Trudno. Rozsądek dziś to przywrócenie miary rzeczom. Odkłamanie ich. I oddanie sprawiedliwości tym, którzy na nią zasługują.

Pozostało jeszcze 100% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Europa obnażona. Co pokazuje święte oburzenie po wystąpieniu J.D. Vance’a?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Budzisz: Nie przyłączajmy się do oburzenia na Donalda Trumpa, ale zaproponujmy mu partnerstwo
Opinie polityczno - społeczne
Ambasador Palestyny w Polsce: Moment przełomowy w kształtowaniu globalnego systemu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Płociński: Pakt migracyjny będzie ciążyć Rafałowi Trzaskowskiemu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Niemcy nie rozliczyli się z historią. W Berlinie musi stanąć pomnik polskich ofiar