Krasnodębski: rady dla PO przed wyborami 2011

W dziedzinie "mijania się z prawdą" Tusk wśród premierów jest rekordzistą Polski. Bije na głowę Millera i Oleksego, nie mówiąc już o Mazowieckim, Olszewskim, Marcinkiewiczu czy Kaczyńskim – pisze filozof społeczny

Publikacja: 28.03.2011 21:00

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

W 2005 roku Donald Tusk podjął niezmiernie słuszną decyzję. Słuszną dla swojej partii, choć niedobrą dla Polski. Po przegranych wyborach nie zdecydował się na utworzenie koalicji z PiS i rozpoczął gwałtowną kontestację prezydenta i rządu. Odczekał, aż koalicja z LPR i Samoobroną się rozpadnie, by w 2007 roku wygrać wybory, a po drodze pozbył się konkurenta – niedoszłego "premiera z Krakowa".

Niestety, na początku roku 2010 popełnił zasadniczy błąd. Pod wpływem Angeli Merkel i z innych nieznanych nam powodów odstąpił od pierwotnego planu i zrezygnował z kandydowania na prezydenta RP. Gdyby został prezydentem, wycofałby się na z góry upatrzone pozycje i dzisiejsze kłopoty rządu spadałyby już na barki nowego premiera (którego można by wymieniać jak zderzak).

Czy warto wygrać?

W dodatku zwolennicy obozu rządzącego – zwłaszcza ci wysokiego diapazonu – nie musieliby się wstydzić z powodu kolejnych wpadek swojego prezydenta cierpiącego nie tyle na dysleksję (jak twierdzi jeden z dziennikarzy programowo współczujący z niepełnosprawnymi i wykluczonymi), ile niestety na bardziej rozległe dysfunkcje intelektualne, które jest coraz trudniej ukryć.

Teraz potrzeba odważnej decyzji dotyczącej wyborów jesiennych. Jest rzeczą oczywistą, że ich wygranie i utrzymanie się przy władzy nie leży w interesie PO. Postawiłoby to ją w bardzo trudnej sytuacji, zwłaszcza gdyby Tusk wciąż pozostał premierem. Sprzątanie po czterech latach rządów Platformy wymaga herkulesowej siły; sprzątanie Platformy po sobie samej będzie bardzo źle odbierane przez społeczeństwo, może nie pomóc nawet najwymyślniejsza propagandowa ekwilibrystyka.

Premierowi, który rządził przez cztery lata i chełpił się wszem wobec zieloną wyspą, trudno będzie przekonać społeczeństwo do ostrych oszczędności, a do zasadniczych reform państwa jest psychologicznie niezdolny i ideowo nieskłonny, o czym przekonał nas całą swoją działalnością polityczną. Trudno też sobie wyobrazić, by obywatele chcieli jeszcze przez cztery lata cierpliwie oglądać na ekranach swych telewizorów polityków Platformy.

Julię Piterę opowiadającą, jak walczy z korupcją, Bogdana Klicha tłumaczącego, jak wzmacnia armię, Jacka Rostowskiego wyjaśniającego, dlaczego rząd musi sięgnąć do kieszeni obywateli po kolejne pieniądze, minister Kopacz reformującą służbę zdrowia i relacjonującą działania rosyjskich przyjaciół w sprawie Smoleńska, Cezarego Grabarczyka snującego plany rozwoju kolejnictwa i samego Donalda Tuska ogłaszającego kolejną ofensywę i składającego dalsze obietnice itd. Czy rzeczywiście przyjemność słuchania Stefana Niesiołowskiego zrównoważy znużenie tymi występami?

Odruch wymiotny

Owszem, niektórzy Polacy twierdzą, że gotowi są znieść wszystko, byle tylko nie oglądać Jarosława Kaczyńskiego. Ale głosując na PO, i tak tego nie unikną. Obecnie znaczna część cotygodniowych wiadomości poświęcona jest właśnie temu, co on oburzającego powiedział i co fatalnego zrobił, na jakie przypadłości cierpi i jakim jest zagrożeniem.

Kampania przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu jest nie mniej brutalna, choć inna w tonie niż ta prowadzona przeciw Lechowi Kaczyńskiemu. To, że Jarosław Kaczyński wszystko, co robi, robi bardzo źle, a nawet jeszcze gorzej, jest apriorycznym warunkiem oglądu świata, który proponują nam główne media w Polsce, i zupełnie niezależnym od jego rzeczywistych działań czy intencji.

I pewnie nie pomogłyby mu ani codzienne zakupy w Biedronce, ani udział w posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie zamiast taniej żywności oferuje się tanią propagandę, bo znalazłby się jakiś inny powód negatywnego "niusa".

Ostatnia pozytywna wiadomość o nim – bodajże jedyna w ciągu ostatniej dekady – pochodzi z czasu tuż po wyborach prezydenckich. Wtedy chwalono go, że tak rozsądnie przegrał wybory.

Można się jednak obawiać, że gdy niebezpieczeństwo pisowskiego zwycięstwa w wyborach parlamentarnych minie, poczucie przesytu sukcesami Platformy może wywoływać trudny do opanowania odruch wymiotny u mniej odpornych na PR Polaków. Wówczas wariant węgierski może się stać nieuchronny i premier Tusk podzieli los Ferenca Gyurcsánya.

Natomiast chwilowe przejście do opozycji – albo w najgorszym razie pozycja koalicjanta juniora w rządzie SLD z premierem ze Szczecina na czele – mogłoby odświeżyć wizerunek PO, zahartować ją i wzmocnić, także kondycyjnie, bo i na piłkę nożną jej czołowi działacze będą mogli poświęcić więcej czasu.

Gdyby zaś rząd utworzyło Prawo i Sprawiedliwość, to nie tylko spadłaby na nie czarna robota przywracania jakiej takiej równowagi budżetowej, ale i musiałoby ono poradzić sobie z histerią elit oraz agresją "młodych, pseudowykształconych, przybyłych do wielkich miast", zapewne nie mniejszą niż w latach 2005 – 2007. Można by wtedy umiejętnie podsycać te nastroje, sterować nimi i organizować nacisk zewnętrzny, by przygotować triumfalny powrót PO do władzy najpóźniej w 2015 roku.

Najwięcej kłamstw

Oczywiście Platforma ma wielu tak fanatycznych zwolenników, że będą głosować na PO wbrew jej racjonalnemu interesowi, wspierając nieświadomie PiS (dla niego najlepszy wariant to taki, w którym zdobywa w wyborach najwięcej głosów, lecz nie obejmuje władzy, pozostając partią protestu, a koalicję tworzą PO z SLD jako przystawką). Nie wiedzą, że tak naprawdę pomóc Donaldowi Tuskowi i Platformie mogą wtedy, gdy nie pójdą do głosowania lub zagłosują na jakąś inną partię, choćby tak im kulturowo i ideowo bliski Ruch Poparcia Palikota.

Tym natomiast, którym mniej zależy na Donaldzie Tusku i Platformie, a bardziej na Polsce, ale wahającym się w ocenie rządów PO, radzę przeprowadzić dwa proste testy. Po pierwsze proszę zadać sobie pytanie, czy jakikolwiek rząd i jakikolwiek premier więcej nakłamał (od dziesięciu obietnic exposé premiera, zapowiedzi wprowadzenia euro przez inwestora z Kataru, solenne obietnice wyjaśnienia afery hazardowej i zmiany konstytucji po przesiewanie ziemi i polskich patomorfologów, przejrzystość śledztwa rosyjskiego, blokowanie portu w Świnoujściu przez Nord Stream, kolejne ofensywy legislacyjne itd., itp.).

Dla przejrzystości można sobie zrobić tabelaryczny wykaz. Naturalnie wszyscy wiemy, że w polskiej polityce bardzo często składane są obietnice, których się potem nie realizuje. Nie ma polityków bez grzechu "gołosłowia" i "mijania się z prawdą", ale wynik będzie oczywisty: cokolwiek byśmy powiedzieli, Donald Tusk jest absolutnym rekordzistą Polski, bije na głowę Leszka Millera czy Józefa Oleksego, nie mówiąc już o Tadeuszu Mazowieckim, Janie Olszewskim, Kazimierzu Marcinkiewiczu czy Jarosławie Kaczyńskim.

Tylko fakty

Po drugie proszę dokonać następującego eksperymentu myślowego: co by było, gdyby katastrofa podobna do smoleńskiej przydarzyła się jakiemuś innemu państwu, dajmy na to Ukrainie. Odrzucając niepotwierdzone wiadomości i spekulacje, uwzględnijmy tylko powszechnie znane fakty: profil polityczny i relacje z Rosją prezydenta i premiera, przygotowanie obu wizyt, zachowanie się po katastrofie i na miejscu katastrofy, dezinformacje i zapowiedzi bez pokrycia, raport MAK i reakcje nań itd., i zastosujmy do tego hipotetycznego przypadku. A potem odpowiedzmy sobie uczciwie – sine ira et studio – na pytanie, co sądzilibyśmy o takim kraju i o rządzących nim politykach?

Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"

W 2005 roku Donald Tusk podjął niezmiernie słuszną decyzję. Słuszną dla swojej partii, choć niedobrą dla Polski. Po przegranych wyborach nie zdecydował się na utworzenie koalicji z PiS i rozpoczął gwałtowną kontestację prezydenta i rządu. Odczekał, aż koalicja z LPR i Samoobroną się rozpadnie, by w 2007 roku wygrać wybory, a po drodze pozbył się konkurenta – niedoszłego "premiera z Krakowa".

Niestety, na początku roku 2010 popełnił zasadniczy błąd. Pod wpływem Angeli Merkel i z innych nieznanych nam powodów odstąpił od pierwotnego planu i zrezygnował z kandydowania na prezydenta RP. Gdyby został prezydentem, wycofałby się na z góry upatrzone pozycje i dzisiejsze kłopoty rządu spadałyby już na barki nowego premiera (którego można by wymieniać jak zderzak).

Pozostało 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę