We the People of the United States, in Order to form more perfect Union („My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię")... Powszechnie znane pierwsze zdanie preambuły Konstytucji USA nie pozostawia wątpliwości, kto ustanawia porządek polityczny w Stanach. I chociaż ostatnio do urn szli tylko Amerykanie, 45. prezydenta USA próbowali wybierać politycy i media w Europie, wywierając na amerykańskich wyborców graniczący z bezceremonialną ingerencją nacisk. Ich faworytem była Hillary Clinton, kandydatka może nie idealna – czyli mniejsze zło, ale już oswojone. Przeciwnikiem, ba, wrogiem, Donald Trump – zło większe i groźniejsze, bo znane tylko z nieżyczliwych, czasem wręcz paszkwilanckich doniesień w mediach.
To nie elity UE wybrały
Barometry poprawności politycznej zidentyfikowały go jako zagrożenie dla amerykańskiego porządku, a przez to i dla świata. Wyborcy w Stanach europejskich gazet nie czytają, wybrali więc Trumpa. Wyjaśniono nam zatem, że głosowali na niego sfrustrowani, bezrobotni, niewykształceni, w większości mężczyźni, i to biali. Jednym słowem: niemalże chamy.
Uzbierało się ich 60 mln – liczba, która przyprawia o zawrót głowy, ujawnia bowiem, zapewne wbrew zatroskanym ekspertom, olbrzymią skalę narodowego marginesu (czy aby marginesu?) i społecznego wykluczenia. Skoro tak, czy jest to obraz Ameryki upadłej i prymitywnej, jak sugerują liberalno-lewicowe elity? Oczywiście to także the People...
Takich the People, z marginesu American Dream, wstrząśnięty świat dotąd nie znał. Więc wyborcy Trumpa, zdaniem światłych publicystów, to brzydka twarz USA, niepasująca do wizerunku hegemona i europejskich standardów. I teraz nie bardzo wiadomo, czy wygrana kandydata republikanów potwierdza idealność demokracji poza USA, czy też w prostej linii wynika jednak z ułomności amerykańskiej.
Ukryci w centrum i na południu Stanów „biali, niewykształceni" nie rzucają się w oczy w Nowym Jorku czy Los Angeles. A jednak żyją. I też są Amerykanami z prawem do głosowania. Przykryci dotąd milczeniem poprawności politycznej, dokonali swoistego coming outu. Tysiące uwiedzionych naraz miłością do USA światowych demokratów nigdy im tego nie zapomną. The People wybrali źle, złamali tabu i naruszyli milczące status quo. I teraz Stany Zjednoczone – ten światowy dyrektor szkoły, pouczający wszystkich, czym jest prawdziwa demokracja, ba, podejmujący nawet militarne interwencje, aby przekonać opornych, w opinii światowych, a zwłaszcza europejskich sił postępu – same nadają się do wykluczenia z dobrego towarzystwa.