Uzasadnienie jest właściwie jedno – skoro najtęższe ekonomiczne głowy zaczęły mówić, że kryzys się kończy, kończy się także okres, w którym wypadało przyhamować z roszczeniami.  To, że w wielu wypadkach jest na to za wcześnie, nie ma aż takiego znaczenia.

Dlatego może właśnie czas wychodzenia z gospodarczych zawirowań jest dobrym momentem na przemyślenie dotychczasowych, stosunkowo prostych systemów wynagrodzeń w firmach? Może trzeba powiedzieć: drodzy związkowcy, owszem, możemy podzielić się z wami zyskiem firmy, ale musimy podzielić się także odpowiedzialnością za jej los i wyniki? Bo tylko wtedy wszyscy będziemy w stosunku do siebie w porządku.

W Stanach Zjednoczonych w dziewięciu na dziesięć firm notowanych na giełdach działają pracownicze programy akcyjne. Nie tylko menedżerowie, ale i pozostali zatrudnieni mają możliwość zarabiać wraz z firmą i poczuć się współodpowiedzialni za jej sukcesy, bo od tego wszak zależą wyższe premie i przyszłe osobiste zyski. Co więcej, takie rozwiązania – na jasnych i zrozumiałych dla wszystkich zasadach – można stosować także w tych przedsiębiorstwach, które nie są notowane na giełdzie, choć faktycznie wymaga to nieco więcej zachodu. W obu przypadkach muszą tego też chcieć właściciele firm.

Popularność takich rozwiązań ma swoje uzasadnienie. Posiadanie choćby niewielkiego pakietu akcji spółki, w której się pracuje, nie tylko może wzmacniać lojalność wobec pracodawcy, ale i uczy postrzegać wyniki firmy w kontekście osobistych finansów. A przekonanie, że zależą one wyłącznie od skuteczności nacisków płacowych, staje się wtedy po prostu passe.