Skarb Państwa chce udowodnić, że też może stosować tę zasadę, pozwalając, by akcje kontrolowanych przez niego firm przejmowały inne firmy, w których jest akcjonariuszem. I to z sukcesem, bo spółka przecież się sprzeda, a do budżetu zawsze napłynie trochę środków.
Krytykę ekspertów próbuje odeprzeć argumentem, że zakaz udziału kontrolowanych przez Skarb Państwa spółek w prywatyzacji innych państwowych podmiotów oznaczałby złamanie zasady równości inwestorów. Jasne, tylko że kiedy jedna spółka z udziałem Skarbu Państwa przejmuje drugą, bezpośrednio lub nawet pośrednio należącą do tego samego akcjonariusza, to już nie jest prywatyzacja. Prywatyzacja – z definicji – to akt przekazania prywatnemu właścicielowi państwowego mienia. Prywatnemu – bo jest bardziej efektywny w zarządzaniu, więc spółki zaczynają przynosić zyski, płacąc podatki do budżetu, co napędza całą gospodarkę.
Pal licho jeszcze, gdy zabieg pseudoprywatyzacji stosuje się w odniesieniu do majątku, którego pewnie nikt inny by nie kupił, jak w przypadku Stoczni Gdańskiej. Lepiej, żeby zajęła się nim państwowa stocznia remontowa, niż żeby tracił jeszcze bardziej na wartości pod zarządem syndyka. Jeśli jednak eksperymentuje się w ten sposób na firmach takich jak np. Anwil, który – w innych okolicznościach rynkowych lub po innej cenie – mógłby z powodzeniem trafić w prywatne ręce, trąci to już dulszczyzną.