Najbliższe dwa lata pokażą, czy świadomość wartości tej "realnej korzyści społecznej" z prywatyzacji wśród samych jej beneficjentów wzrosła, choćby pod wpływem akcji edukacyjnych prowadzonych przez resort skarbu. Czy też powtórzą się historie z lat 90., kiedy promesy odstąpienia świeżo nabytych walorów składano masowo od razu pod bramą zakładów. Przestrogą mogą być doświadczenia pracowników KGHM, którzy pozbywali się swoich akcji za grosze na rzecz świadomych ich wartości "koników". A potem załamywali ręce, widząc, że wyszli na tym jak Zabłocki na mydle, gdy ich cena poszła dziesięciokrotnie w górę. Niestety, dostępne w Internecie masowe oferty odsprzedaży akcji Tauronu, PZU czy PGNiG nastrajają raczej pesymistycznie.
Losy akcji pracowniczych będą też testem dla rządu, czy warto wprowadzać w życie program prywatyzacji pracowniczo-menedżerskiej, przyjęty pod koniec ubiegłego roku. Bo - jak w szlagierze Cugowskiego sprzed paru lat - do tego tanga trzeba dwojga. Do tej pory wiele wskazywało na to, że impulsem, który pchał załogi firm z udziałem Skarbu Państwa do czynnego udziału w prywatyzacji, była obietnica możliwości pierwokupu tych przedsiębiorstw. Gdy znikła z rządowego projektu zapał do prywatyzowania osłabł. I nie tylko dlatego, że ciągle brak dostępu do preferencyjnych kredytów w BGK. Trudno angażować się jako właściciel w firmę, w której dotychczas było się tylko zatrudnionym na etacie, jeśli nie umie się właściwie oszacować tego, co dostaje się w niej za darmo.