Jesień zapowiada się gorąca, nie wiadomo, czy znów – w skrajnym przypadku – nie zobaczymy płonących opon i petard na ulicach Warszawy. Chodzi oczywiście głównie o płace, choć nie tylko. Kalendarz manifestacji coraz bardziej się zapełnia.
Wygląda na to, że rząd w najgorszym możliwym momencie może paść ofiarą własnej propagandy sukcesu. Chwaliliśmy się, że jesteśmy „zieloną wyspą”, no i mamy konsekwencje. Trudno się dziwić, że szybko pojawili się chętni do „konsumpcji owoców sukcesu”. Kłopot w tym, że choć z kryzysem nam się udało, to bez poważnych reform finansów publicznych dalej tak różowo już nie będzie, a dług publiczny zbliżający się do progów bezpieczeństwa sam z siebie niestety się nie skurczy. Limit cudów na tę dekadę raczej już wyczerpaliśmy. A pragmatyka każe próbować zwiększać dochody i ciąć budżetowe wydatki.
Teraz rząd, jak może, chce osłodzić gorzką pigułkę, którą jednak musimy przełknąć – częściowe zamrożenie płac w budżetówce, podwyżkę VAT. Jednak premier jednocześnie zapowiada, że rząd nie będzie wykonywał gestów po to, by dać satysfakcję ekspertom, ale za tę satysfakcję będą płacić ludzie. Brzmi to pięknie, ale co będzie, gdy obecne, dość łagodne plany ograniczenia tempa zadłużania się państwa nie wystarczą? Czy nie lepiej jednak od razu powiedzieć nam wszystkim, że przez kryzys przeszliśmy, ale do sukcesu jest jeszcze daleko, że teraz trzeba naprawdę zacisnąć pasa i wspólnie wyprowadzić kraj na prostą? Na razie wygląda na to, że uwierzyliśmy wyłącznie w to, że zielona wyspa powinna dać nam owoce. Mogą jednak być trujące.