Nasza gospodarka będzie w najbliższym czasie pędzić w tempie żółwia – uważają ekonomiści ankietowani przez „Rzeczpospolitą".
Taki scenariusz oznacza zwykle wysokie bezrobocie, niski lub nawet żaden wzrost pensji oraz zaciskanie pasa przez państwo. Nie dość, że nici z pogoni za dobrobytem naszych zachodnich sąsiadów, to na domiar złego nic tak nie wzbudza społecznego niepokoju, a nawet gniewu, jak państwo, które nie ma z czego płacić i za co inwestować. Doświadczyli tego już Grecy, Hiszpanie czy Niemcy. Pępowina łącząca makroekonomię z rzeczywistością zaczyna wówczas mocniej uwierać zarówno polityków, jak i „zwykłych" obywateli. Często niestety w efekcie u władzy lądują populiści, zwłaszcza gdy wiara tłumu zdobywa przewagę nad jego „zbiorowym" rozsądkiem (o ile taki istnieje).
Czy powinniśmy się niepokoić? Są dwie szkoły – nazwijmy je stoicką i chrześcijańską.
Ta pierwsza jest czysto racjonalna i stawia przede wszystkim na zdrowy rozsądek. A ten, jak wynika z danych oraz prognoz ekonomistów, sugeruje, że nie ma żadnych perspektyw na ożywienie polskiej gospodarki w najbliższym czasie. Nie ma kto inwestować, eksport nie rośnie, a Polacy nie chcą wydawać, bo się boją o przyszłość. Nic, tylko załamać ręce.
Wtedy na ratunek przychodzi szkoła chrześcijańska, której bronią jest wiara i nadzieja. W opiniach wielu ekonomistów jak mantra przewija się nadzieja na ożywienie – zwykle w formie zdań warunkowych zaczynających się od „gdyby jednak...", a kończących na „wówczas może". Szkoła ta, choć może się wydać naiwną, nieźle sprawdza się na giełdzie. Wiara i nadzieja potrafią pobudzić inwestorów i, co za tym idzie, wyceny akcji do niemal rekordowych poziomów. Niestety, tylko do czasu. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć obecne wysokie poziomy indeksów na zachodzie? Ekonomiczny stoik racjonalnie powie, że powodem jest nadpodaż pieniądza. A wierzący postawi na nadzieję na lepszą przyszłość.