Dostawcy, prześcigający się dotychczas w różnego rodzaju rabatach i obniżkach, jak na komendę zmieniają front. I podnoszą stawki o 15–20 proc.
Powód podwyżek jest klarowny: nie dość, że energetyka musi znaleźć grube miliardy na wymianę wiekowych bloków węglowych, to jeszcze rządzący widzą w niej bogatego sponsora dla plajtującego górnictwa węgla kamiennego. A że konkurencja na zdominowanym przez państwowe kolosy rynku jest iluzoryczna, pewne jest, że na oba te gigantyczne wydatki zrzucą się nabywcy prądu. Na początek firmy, a potem także szeregowi Kowalscy.
Na razie Kowalscy z przyczyn politycznych chronieni są przed skokiem cen energii. Nie powinni jednak być spokojni – z przynajmniej dwóch powodów.
Po pierwsze, przedsiębiorstwa zmuszone płacić więcej za prąd, przerzucą ten koszt na handel odbierający ich wyroby. A ten w ostatecznym rozrachunku – na konsumentów. Producenci nie mają zbyt wielkiego manewru i nie bardzo mogą wziąć tego kosztu na siebie, skoro ceny ich produkcji sprzedanej spadają od dwóch lat.
Po drugie, wzrost cen prądu – a zanosi się, że to dopiero początek – będzie w długiej perspektywie zjawiskiem bardzo niekorzystnym dla całej polskiej gospodarki. Bo droga energia to utrata konkurencyjności przez przemysł, to zamykanie fabryk i odpływ tysięcy miejsc pracy do krajów, gdzie można produkować taniej. Nie dość, że Kowalski będzie musiał płacić więcej za energię, to pewnie straci pracę.