Rozumiem argumenty związane z ochroną klimatu, zagrożonych gatunków zwierząt, jakości powietrza czy wreszcie estetyki naszego otoczenia. No bo kto w końcu chciałby mieć słup wysokiego napięcia przed oknem czy kupić dom pod lasem, który zostanie wycięty pod autostradę? Z drugiej strony są jednak argumenty związane z cywilizacyjnym rozwojem społeczeństwa (elektryfikacja, gazyfikacja). Żebyśmy mogli korzystać z szybkiego internetu, gdzieś trzeba postawić stację bazową lub przeciągnąć światłowód. Do tego dochodzą interesy państwa i inwestycje poprawiające bezpieczeństwo energetyczne. Często w takiej sytuacji dobro ogółu jest ważniejsze niż interes jednostki. I jestem w stanie to zrozumieć, o ile w uzasadnionych przypadkach idą za tym rozsądne rekompensaty. Mam jednak wrażenie, że w coraz większym stopniu blokowanie wszelkich nowych inwestycji staje się najzwyczajniej w świecie świetnym interesem, a ochrona środowiska – pretekstem do wyciągania pieniędzy od inwestorów. Nie mam wątpliwości, że to nie ze względu na pieniądze wielu tzw. zielonych dba o obszary lęgu pliszki siwej, siedliska nietoperzy czy miejsca żerowania sieweczki rzecznej. Z drugiej strony nie wątpię jednak, że jest wiele osób, które wykorzystują ekologów i ochronę środowiska do realizowania własnych celów, również politycznych. Nietrudno sobie wyobrazić np., z jakim festiwalem ekoprotestów będziemy mieli wkrótce do czynienia przy okazji przekopu Mierzei Wiślanej. Kanał ma ożywić polski handel, żeglugę, dać nowe miejsca pracy w regionie, a przede wszystkim uniezależnić część naszego transportu morskiego od Rosji. Nic dziwnego, że to Kremlowi nie w smak. I dam sobie rękę uciąć, że Moskwa podejmie próby inspirowania zielonych do zablokowania tej inwestycji.