Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze wierzył, że za potężnymi zakupami zbrojeniowymi stoi wyłącznie prosta potrzeba wzmocnienia potencjału armii. Owszem, cele obronne są ważne. Na szali leży jednak geopolityka – to, od kogo się kupuje, a kogo przy zakupie pominięto, w jakich warunkach politycznych oficjele podpisali kontrakt i jakie cele pozawojskowe ta transakcja powinna spełnić. Tak się dzieje na całym świecie.
Obóz PiS zdecydował się na zakup czołgów z USA w chwili, gdy w stosunkach Polski z Ameryką wieje chłodem. Jarosław Kaczyński i Mariusz Błaszczak tłumaczyli potrzebę pilnego zawarcia kontraktu rosnącym zagrożeniem ze Wschodu. Tyle tylko, że to zagrożenie nie będzie większe za kilka czy nawet kilkanaście miesięcy. Zresztą, gdyby rzeczywiście niebezpieczeństwo tak lawinowo rosło, należałoby zdecydowanie przyspieszyć inne programy modernizujące armię. A to idzie ospale. Po co więc rządzącym abramsy właśnie teraz?
Odpowiedź najprostsza jest taka: dzięki czołgom administracja Joego Bidena złagodzi swój kurs wobec rządzących w Polsce. Ciężko się jednak spodziewać, że prezydenta Bidena tak bardzo ujmie ten gest. Warto za to pamiętać, że przecież pieniądze polskich podatników nie powędrują do amerykańskiej administracji, tylko do kompleksu przemysłowo-zbrojeniowego w USA. I być może kalkulacja wygląda w ten sposób, że to właśnie lobby przemysłowe ma przekonać Biały Dom do bardziej przychylnego spojrzenia na polityków polskiej prawicy.
Zwłaszcza że stawka rośnie. Przecież we wtorek szef PiS i szef MON zadeklarowali, że zakup abramsów to dopiero wstęp, „pilotaż" do szykowanego wielkiego programu modernizacyjnego polskich sił zbrojnych. A jak to z pilotażem bywa, może się nie udać. A kiedy się nie uda, kolejne kontrakty z wielkiego, i jak podkreślali politycy, kosztownego planu modernizacji mogą najzwyczajniej Amerykanów ominąć. Dlatego może warto, by nasi sojusznicy spojrzeli po sobie i przemyśleli, czy bezkompromisowość w stosunkach z politykami znad Wisły naprawdę im się opłaca.
Przyszłość pokaże zatem, czy zakup abramsów był dla Amerykanów dobrą wiadomością, czy jednak wpadli w swego rodzaju potrzask. Wiadomo już natomiast, dla kogo był wiadomością złą. Ani Kaczyński, ani Błaszczak nie wspomnieli podczas wtorkowej uroczystości o polskim przemyśle obronnym. Zwykle podczas tego rodzaju uroczystości jak wtorkowa politycy nie zapominają o zbrojeniówce. Nie zapominają nawet na wyrost, gdy jej rola podczas realizacji kontraktu jest iluzoryczna. Teraz nie zachowali nawet pozorów. Nie od dziś wiadomo, że poza paroma wyjątkami nasz biznes zbrojeniowy jest słaby. Wymaga nakładów, strategii, a ze strony polityków – determinacji, jeżeli rzeczywiście chcą ten sektor ratować i zmieniać. Natomiast jeżeli milczą w sprawie jego roli, trudno tego nie uznać za milczenie znaczące.