Stosunkowo niedawno każdy klient w biurze deweloperskim był na wagę złota. Firmy dokładały do mieszkań zagraniczne wycieczki, samochody, telewizory, urządzały za darmo kuchnie i łazienki. Byle tylko pozbyć się lokalu.
Kryzys sprawił, że wiele nieruchomości, zwłaszcza tych dużych i drogich, zalegało na rynku nawet po kilka lat. Chętny na dwa mieszkania na jednym osiedlu był już traktowany jak poważny klient pakietowy, który mógł żądać dużo większych niż standardowe rabatów. I je dostawał.
Dziś rynek jest na zupełnie innym etapie cyklu koniunkturalnego. Nieruchomości sprzedają się na pniu. Najlepsze mieszkania ze świetnymi adresami znikają z oferty, zanim na plac budowy wjadą koparki i żurawie. To klienci szukają mieszkań, a nie mieszkania klientów.
W ostatnich latach sprzedaż nowych lokali w największych aglomeracjach rosła w niemal 19-proc. tempie rocznie. Rynek zalała gotówka. Bardzo aktywni są też kupujący nieruchomości za pożyczone z banków pieniądze. Kredyty są wciąż względnie tanie. Rekordowy popyt na mieszkania nie skłania firm do wyprzedawania ich w pakietach z dużymi rabatami. Deweloperom bardziej opłacają się pojedyncze transakcje po cenach z katalogu.
Firmy nie chcą też fundować sobie konkurencji. Można bowiem zakładać, że kupione ze zniżką lokale wrócą do oferty. Będą droższe, bo inwestor musi zarobić, ale ich cena może być wciąż niższa niż u dewelopera. Firmy niechętnie sprzedają też całe bloki na osiedlu funduszom, które potem przeznaczają lokale na wynajem. Klienci niespecjalnie chcą mieszkać obok budynków, które są w rzeczywistości hotelami.