Przedsiębiorstwa poza nim podlegały normalnym zasadom rynkowym, te w środku w zamian za określone nakłady inwestycyjne czy liczbę zatrudnionych cieszyły się różnymi preferencjami. Co prawda to rozwiązanie nie podobało się Unii Europejskiej i było jednym z punktów zapalnych podczas negocjacji akcesyjnych, ale udało się zachować przywileje, które rząd przyobiecał firmom. Teraz powstająca w mozole nowa ustawa o strefach w jakimś sensie uderza w firmy, których wtedy broniliśmy.
Powiedzmy sobie uczciwie – strefy nie są najlepszym narzędziem wspierającym inwestorów. Ale są, firmy zainwestowały w nich ponad 65 mld zł, a dzięki tym pieniądzom powstało 150 tys. miejsc pracy, utrzymano też ponad 50 tys. takich, które mogłyby być zlikwidowane. To konkrety. I trudno dziś powiedzieć, czy zastosowanie innych form pomocy publicznej lub podatkowych promocji, chociażby znaczącego obniżenia CIT dla wszystkich firm, przyniosłoby bardziej spektakularne efekty. Może tak, może nie. Ale mamy strefy i nie możemy, nawet w imię dziurawego budżetu, karać ulokowanych w nich przedsiębiorstw za to, że skorzystały z zaproponowanych im zachęt. Trzeba było nie proponować.
Strefy będą działać do roku 2020. Tak się umówiliśmy z Unią. Jeśli więc już mamy taki instrument, to lepiej wykorzystać go jak najlepiej, przyciągając kolejne inwestycje. Jeśli zmiany w ustawie mogą zniechęcić do budowy fabryk lub zachęcić do zamykania innych, to naprawdę trzeba nad nimi jeszcze pomyśleć. Na nadmiar kapitału jeszcze długo nie będziemy narzekać.