W polskich warunkach ta prawda została zapomniana, a skutkiem są przeróżne wynaturzenia.
W firmach związkowcy mnożą się jak mrówki. Są już przedsiębiorstwa, w których arytmetycznie jest ich więcej niż zatrudnionych, bo część pracowników należy do więcej niż jednego związku. W największych koncernach liczba związkowców chronionych prawnie przed zwolnieniem dochodzi do tysiąca, a wydatki na utrzymanie organizacji liczone są w milionach.
Jednocześnie największe i najgłośniejsze organizacje związkowe nie działają w deficytowych firmach, w których rzeczywiście zagrożone są prawa pracownicze, ale w państwowych molochach, zwłaszcza w kopalniach i energetyce. Pracownicy mają tam już teraz zagwarantowanych wiele przywilejów, ale i tak starają się wykorzystać każdą sytuację, by uzyskać następne.
Dobrym pretekstem do wyrwania nowych korzyści bywa zwykle np. reorganizacja lub prywatyzacja. Gdy się je ogłasza, zaraz zaczynają się nonsensowne targi. W jednej z firm energetycznych w czasie takich rozmów związkowcy zażądali nie tylko dodatkowej opieki zdrowotnej dla emerytów, ale też bezpłatnego podwożenia ich do przychodni, jeżeli ta znajduje się zbyt daleko od domu! To chora sytuacja.
Wchodzące w życie przepisy są nieporozumieniem, bo jeszcze bardziej poszerzają grono pracowników, którzy podlegają nadzwyczajnej ochronie. Co gorsza, świadczą o istnieniu ścisłych i niezdrowych powiązań między światem polityki a związkowcami. Jeżeli politycy chcą chronić interesy pracowników, to niech pracują nad poprawą bezpieczeństwa, przywilejami zatrudnionych kobiet, podnoszeniem kwalifikacji zawodowych, wspieraniem restrukturyzowanych firm, ale niech nie dają coraz większych praw związkowcom.