Wiadomo było, że składki przekazywane do ZUS od razu są wydawane na wypłatę bieżących świadczeń, a te w OFE są – w lepszy lub gorszy sposób – inwestowane. Czyli pracują, a nie są wydawane.
Pierwszy raz moja wiara została zachwiana dwa lata temu, gdy po kilku latach dyskusji, czy są to pieniądze publiczne czy prywatne, okazało się, że jednak są publiczne. Politycy zdecydowali o zmniejszeniu składki trafiającej do OFE. Teraz również czekam na zmiany. Jedne wymyślają politycy, którzy albo chcą przejmować aktywa OFE (a może ubezpieczonych?) na kilka lat przed przejściem na emeryturę, albo zastanawiają się, czy wprowadzić dobrowolność uczestnictwa w funduszach emerytalnych. Konkurencyjne propozycje przedstawiły instytucje zarządzające OFE: zaproponowały dość niejasny i mocno skomplikowany nowy system opłat. Kilka dni temu upubliczniły jeszcze bardziej kontrowersyjny pomysł na wypłacanie świadczeń z OFE – przez określony z góry czas 10 lat. Coraz częściej mam więc wrażenie, że pieniądze, jakie płacę co miesiąc do OFE, są nie moje, tylko ich. Ale jakich ich?
Moje i kolejnych pokoleń pozostaną za to zobowiązania, jakie zaciągają kolejne rządy. Te są schowane w tak zwanym ukrytym długu publicznym. I zastanawiające jest to, że w długim, kilkunastostronicowym liście, jaki nie tak dawno napisał wicepremier Jacek Rostowski do Jarosława Kaczyńskiego, gdzie punktował i prostował wszystkie finansowe meandry, nie zajął się jedną liczbą. Otóż prezes PiS napisał, że dług ukryty (zobowiązania emerytalne, jakie przyjdzie zapłacić kolejnym pokoleniom) wynoszą 200 mld zł. I pomylił się: one są szacowane na 2 biliony złotych! Jeszcze przez obniżeniem składki do OFE było to ok. 190 proc. PKB. Po tym, jak składkę zmniejszono i na bieżące świadczenia jest płacone dodatkowe ok. 15 mld zł rocznie, ten dług zapewne skoczył do ponad 200 proc. PKB. I gdy tak myślę o składkach, emeryturze, o OFE, to wiem, że ten dług do zapłacenia będzie mój