Niewykluczone zresztą, że cenią je bardziej niż wyroby znanych marek międzynarodowych. Za co? Oczywiście za jakość, ale przede wszystkim za niezwykle konkurencyjną w stosunku do Diora, Versacego czy Chanel cenę. Polskie firmy nie miały łatwej drogi na międzynarodowe wybiegi, swoją renomę budują zaledwie od 25 lat, ale za to z jakim skutkiem! W krótkim czasie osiągnęły to, na co międzynarodowe koncerny pracowały dziesiątki lat.
Inglot to dziś 520 salonów w 71 krajach na sześciu kontynentach. Bell maluje kobiety w tak egzotycznych krajach, jak Pakistan, Azerbejdżan, RPA, a także Singapur, Hongkong, Maroko, Iran czy Tajwan. Nie na darmo też nagrody dla eksportera zbiera Dr Irena Eris. Polskie kosmetyki zdobyły świat i teraz konsekwentnie umacniają na zagranicznych rynkach swoją pozycję. Co prawda wartość sprzedaży naszych rodzimych wyrobów w ogólnej kwocie ponad 9 mld zł, za jaką w ubiegłym roku wyeksportowano z Polski kremy, kolorowe kosmetyki i inne akcesoria, jest jeszcze znikoma, ale to się będzie zmieniać. Mamy w ręku silną kartę przetargową w postaci dobrej jakości w konkurencyjnych cenach i musimy ja wykorzystać.
Wiem, że hollywoodzkie gwiazdy trudno byłoby przekonać, aby porzuciły puder Terracotta Guerlaina, bo dla nich ważne jest przede wszystkim to, by nosić znane marki – również na twarzy. Jednak wszystko jest kwestią spróbowania i przekonania się. Polskie firmy zdołały przekonać polskie kobiety, że nie warto wyrzucać setek złotych na cień, skoro za kilkadziesiąt mają równie dobry. Może uda im się to z kobietami Hollywood? W końcu na twarzy nie nosimy metki z nazwą koncernu, którego produktów używamy. Zależy nam przede wszystkim na tym, aby dobrze wyglądać. A równie dobrze możemy to osiągnąć z Estee Lauder, jak z Ziają.