Prowokacja redaktora „„Science"" zainteresowała Piotra Kościelniaka, który opublikował do niej komentarz „Wkręt naukowy". Jest to dobra okazja, aby zatrzymać się na chwilę przy zagadnieniu czasopism naukowych.
Przeczytaj „Jak naukowcy nabrali ignorantów" Piotra Kościelniaka
Wiążą się z nim dwa zagadnienia, które bywają ze sobą mylone. Czytelnicy komentarza Kościelniaka mogą wręcz odnieść wrażenie, że autor utożsamia je ze sobą. Pierwsze zagadnienie to ocena jakości pracy badawczej, a drugie to sposoby, w jakie jej efekty są prezentowane kolejnym naukowcom i, ewentualnie, innym zainteresowanym. W czasach, kiedy niewiele osób zajmowało się nauką, a informacje raczej nie wykraczały poza lokalne podwórko, akademicy mogli pozwolić sobie na śledzenie osiągnięć kolegów ze swojej dyscypliny. Dziś w praktyce jest to możliwe co najwyżej w zakresie bardzo wąskich specjalizacji ze względu na logarytmiczny przyrost informacji, także naukowej. Instytucje zarządzające nauką na całym świecie szukają rozwiązania w parametryzacji. Bezpośrednio ocenia się więc liczbę publikacji i liczy się, ile razy zostały one zacytowane. Pośrednio uzyskane w ten sposób liczby mają oddawać jakość pracy: więcej znaczy przyjęcie tekstu przez prestiżowy periodyk i to jego redaktorzy mają stać na straży wysokiego poziomu i rzetelności. Podstawowym narzędziem jest recenzja naukowa. W wzorowej sytuacji recenzenci nie znają nawet nazwiska autora i jego powiązania instytucjonalnego.
Niewydolna komunikacja
Oddzielnym zagadnieniem jest sposób, w jaki publikacje są udostępniane. Przed rozwojem internetu wykształcił się model, w którym badania były finansowane za pieniądze publiczne. Ich efektem były publikacje, do których majątkowe prawa autorskie badacz przekazywał zazwyczaj nieodpłatnie wydawcom. Wydawcy zaś sprzedawali egzemplarze czasopisma głównie bibliotekom, działającym za publiczne pieniądze. W ten sposób podatnik płacił dwa razy. Elektroniczne środki komunikacji sprawiły, że zmieniła się pozycja wydawców w systemie. Mimo że proces wydawniczy stał się prostszy, wydawniczy giganci, tacy jak Elsevier czy Springer, drastycznie podwyższyli opłaty za dostęp do treści naukowych. Rezygnacja z wersji papierowej oznacza, że biblioteki płacą tylko za ograniczony w czasie dostęp. Jeśli zrezygnują z subskrypcji, czytelnicy stracą możliwość korzystania nie tylko z nowych numerów periodyków, ale również z tych treści, do których dostęp był do niedawna wykupiony.
Informacji naukowych jest coraz więcej i stają się one coraz droższe. Skutkiem tego komunikacja naukowa staje się coraz mniej wydolna. Nawet najbogatsze amerykańskie uczelnie nie są w stanie płacić kwot żądanych przez wydawców. Różnica między Uniwersytetem Harvarda, prenumerującym najwięcej czasopism (prawie 100 tys.), a następnym najlepiej zaopatrzonym Uniwersytetem Yale (75 tys. tytułów) wynosi 25%. Pojawia się luka dostępu, której doświadczył chyba każdy naukowiec: artykuły potrzebne do pracy są niedostępne. Oddziela od nich mur horrendalnie wysokich opłat.