Na myśl o wielkanocnych smakołykach ślinka cieknie co najmniej przez cały Wielki Tydzień. Biały barszcz, biała kiełbasa, szynka, nóżki w galarecie, pieczeń i co tam jeszcze domowa tradycja każe – to wszystko już w niedzielę cieszyć będzie nasze podniebienia. Ale nie byłbym sobą, gdyby kropką nad „i" tych kulinarnych szaleństw nie miało być wino.
Mój wybór jest prosty – toskańskie chianti.
Chianti to wino z wielowiekową tradycją, które kilkakrotnie przeszło całkowite przeobrażenie. Wzmianki o nim pojawiają się już w XIII wieku, kiedy to winiarze z okolic Florencji założyli Lega del Chianti – organizację wspomagającą produkcję i promocję ich lokalnego wina. Czternastowieczne przekazy mówią, że chianti było wówczas winem... białym.
Cztery wieki później urzędowo wyznaczono obszar, na którym produkowane czerwone wino mogło oficjalnie nosić nazwę Chianti. A ponieważ jest to kupaż kilku odmian winogron, nastała w końcu pora również na regulację składu – w połowie XIX wieku Bettino Ricasoli, włoski polityk, premier, ale i producent chianti, ustalił, że będzie się ono składać w 70 proc. z odmiany sangiovese, 15 proc. canaiolo, 10 proc. malvasii i 5 proc. innych lokalnych odmian. To też uległo ewolucji i dzisiaj chianti to co najmniej 80 proc. sangiovese, ale spotyka się również wino wyprodukowane wyłącznie z tej odmiany.
Chianti może się wam kojarzyć z pękatymi butelkami opatulonymi słomianymi koszyczkami, zwanymi fiasco, w których to wino niegdyś bezpiecznie podróżowało. Przyczyniły się one jednak w pewnym momencie do postrzegania chianti jako wina „wiejskiego" i – co za tym idzie – „niewytwornego". A że postawiono też na ilość, a nie na jakość produkcji, do dziś straszą obrazki z lat siedemdziesiątych, kiedy to chianti było wykręcającym usta trunkiem powszechnie serwowanym w kiczowatych pizzeriach. Brrr...