Jeśli ktokolwiek czy raczej którakolwiek z kobiet cierpiała moralne rozterki: naturalne czy sztuczne, w najbliższych sezonach musi o sumieniu zapomnieć.
Tylko prawdziwe futra. Na każdą okazję. Od stóp do głów. Na zewnątrz i we wnętrzach. W naturalnych barwach. Albo farbowane na najjaskrawsze odcienie. Strzyżone, fryzowane, wyczesywane.
Znalazły się w kolekcjach wszystkich, bez wyjątku, wielkich projektantów. I tylko tanie sieciówki wspierają się ekologicznymi erzacami. Kuszą nimi młode i naiwne dziewczyny, żadna kobieta z klasą nie da się nabrać na podróbki. Nawet za cenę współuczestnictwa w zbrodni, o jakiej grzmią zieloni. Przecież na świecie nie żyją sami wegetarianie – argumentują zwolennicy skór i futer. I nawet populację dzikich zwierząt trzeba regulować sezonowym odstrzałem.
Ci, którzy lansują futra, zachwalają ich ponadczasowy szyk oraz naturalność. Powołują się też na tradycję. Sięgającą epoki kamiennej. Bo do futra lgniemy instynktownie. Noworodki bez strachu baraszkują na baranicy.
Natomiast nagość otulona futrem ma szczególny posmak. Atawizm miesza się z wyuzdaną zmysłowością. Wiedział już o tym Rubens, malując akt swej powabnej i młodej żony Heleny okrywającej się futrzanym płaszczem. „Het Pelsken” („Futrzany płaszcz” z lat 1630 – 1631) obwarowany został zakazem: nie wolno go było kopiować w grafikach.