Wystawa „All inclusive” we frankfurckiej Schirn Kunsthalle (do 4 maja) jest pierwszą próbą artystycznego zinterpretowania zjawiska masowych podróży. Czym są? Zaprzeczeniem przygody i pochwałą owczego pędu? Modą? A jeżeli, to czym w przyszłości grozi ten trend?
Korzystanie z usług biur turystycznych oznacza dla wojażera zero ryzyka. W formule „all inclusive” w cenę usługi wliczone są też nielimitowane posiłki i drinki. I dobrze, bo dziś mało kogo gna w egzotyczne kraje ciekawość świata, chęć zdobycia nowych doświadczeń czy potrzeba sprawdzenia się w trudnych warunkach. Cele wyjazdów to słońce, w którym można się smażyć jak rok długi, wygody i wyżerka.
Frankfurcka prezentacja jest inteligentną, przewrotną interpretacją realiów i stereotypów związanych z przemysłem turystycznym. Śmieszna i straszna zarazem.
Już w hallu słyszymy charakterystyczny dźwięk elektronicznie zmienianych informacji na tablicy odlotów. Cz-cz-cz. Stop. Po sekundzie znów to samo. Instynktownie patrzymy w stronę, skąd dobiegają odgłosy. Owszem, jest tablica. Ale na niej – żadnych danych. Klapki obracają się „na pusto”. Kiedy zobaczyłam tę pracę w Schirn, potraktowałam ją jako surrealistyczny żart. Tydzień później zobaczyłam to samo. Na lotnisku Okęcie nawalił system informacyjny. Życie naśladuje sztukę czy odwrotnie?
Wchodząc na wystawę, przeżywa się lekki stres. W bramce wykrywającej metale odzywa się sygnał alarmowy. Cofnąć się, zdjąć buty, czy poddać bardziej szczegółowej kontroli? Na szczęście pani pilnująca eksponatów pozwala przejść.