Poszliśmy do drukarni i samorządnie, niezależnie, nikogo nie pytając, wydrukowaliśmy nasz nonkonformistyczny kartonik. Nie było na nim żadnej informacji poza tą, że ślub się odbył, o czym zawiadamiają niżej podpisani. I koniec. Skutek był taki, że rodzice zostali zasypani przez rodzinę i znajomych pytaniami, na jaki adres przysyłać życzenia i prezenty (do dziś się zastanawiamy, jakie podarunki ominęły nas z powodu naszej głupoty). W mojej przez lata zbieranej kolekcji zaproszeń ślubnych polskich i obcych mam potężne, czterostronicowe (wielkości prawie A4) arkusze czerpanego papieru z wyszczególnieniem tytułów rodowych, nazwiskami panieńskimi matki narzeczonej i narzeczonego i herbami w rogach. Są w niej też naiwne karteczki rysowane niewprawną ręką jak laurka przedszkolaka na Dzień Matki. Albo druki oficjalne, zwięzłe i rzeczowe. Posiadam też zaproszenia stylizowane na staropolskie (brrr!) oraz dwujęzyczne z genealogiami z dwóch kontynentów (trzeba wiedzieć, z kim ma się do czynienia). Każde z tych zaproszeń coś mówi o autorze. Każde jest zapowiedzią mających nastąpić wydarzeń.

Zaproszenia na ślub, które od pewnego czasu dostaję, należą do nowej generacji. To już nie są standardowe formularze, na których podaje się nazwiska narzeczonych, czas i miejsce akcji. Kartonik ślubny to samodzielna forma artystyczna, coś między plakatem, biletem wizytowym a reklamówką. Przedstawia profil młodej pary, scenariusz imprezy, zapowiada niespodzianki, nawet opowiada historię. To autoprezentacja narzeczonych, popis ich możliwości i pomysłów. Mamy tu zdjęcia, rysunki, kolaże, montaże, fotomontaże. Zaproszenie bywa prawdziwym szyfrogramem, który najlepiej czytać, znając kod dostępu. O nazwisku panieńskim mamusi i herbie ani słowa.