Ostatnia scena „Elżbiety” (1998) Shekhara Khapura, świetnego studium o przemianie młodej kobiety w dojrzałą władczynię brytyjskiego imperium. Monarchini – z nałożonym na twarz pudrem i w legendarnej rudej peruce – oświadcza zdumionym dworzanom: „zostałam poślubiona Anglii”.
Tak narodził się mit królowej dziewicy. Tak również zaczęła się światowa kariera Cate Blanchett. Zdobyła pierwszą nominację do Oscara. Hollywood było nią oczarowane. Propozycje kolejnych ról przychodziły jedna za drugą. Większość aktorów na miejscu 29-letniej wówczas Australijki uznałaby ten moment za swoją życiową szansę. Chwyciłaby się jej kurczowo i rzuciła w wir pracy na planie filmowym.
Blanchett postąpiła inaczej. Wybrała teatralną scenę w Londynie i występ w sztuce „Obfitość” autorstwa Davida Hare’a. Jak można po tak zawrotnym sukcesie w Hollywood utknąć na sześć miesięcy w spektaklu? Dziwiło się środowisko filmowe w Australii i Ameryce. Niektórzy dodawali, że aktorka popełniła właśnie zawodowe samobójstwo.
Od tego momentu minęło dziesięć lat. Rozwój kariery Cate pokazuje, że podjęła wtedy właściwą decyzję. Miała świadomość, że szybko zdobyta popularność może być pułapką. Bała się zaszufladkowania – większość proponowanych jej po „Elżbiecie” ról sprowadzała się do powtórzenia majestatycznej kreacji królowej. Tymczasem Blanchett jest jak kameleon.
Może być na ekranie silna i wyniosła niczym Elżbieta. Powtórzyła tę rolę ostatnio w „Elizabeth: Złoty wiek” (2008) Shekhara Khapura, znakomicie wzbogacając osobowość władczyni. Ale potrafi być również dziecinna i zagubiona jak delikatna Sheba z „Notatek o skandalu” (2006) Richarda Eyre’a. Nie boi się wyzwań. W „I’m Not There” (2007) Todda Haynesa zagrała jedno z sześciu wcieleń... Boba Dylana. „Trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek aktor lub inna aktorka mogli lepiej oddać złożoność charakteru Dylana” – pisał urzeczony jej występem krytyk.