Nie do wiary! Naprawdę przyjadą do nas istotni artyści. Tacy, o których krytycy dyskutują na świecie z wypiekami, bo albo są już ważnymi ogniwami w ewolucji muzyki, albo właśnie wydali płyty, usiłując w pocie czoła miano to sobie zapewnić.
Najbardziej godne polecenia są sobotnie występy MGMT i N.E.R.D. Formacje te łączy amerykański rodowód, sentyment do psychodelicznych nagrań, image alternatywnych odszczepieńców i to, co uniwersyteccy zarozumialcy nazwaliby zdolnością do unikatowej sonicznej syntezy.
Pierwsza z grup wzięła na warsztat dorobek białego, otwartego na eksperymenty rocka – od The Beatles poczynając przez Davida Bowie i T. Rex na Flaming Lips i Sonic Youth kończąc. Uzyskana na debiutanckim krążku „Oracular Spectacular” mieszanka okazała się tak świeża i epicka, że stała się inspiracją dla innych.
Za remiks „Electric Feel” nagrodę Grammy otrzymali francuscy czarodzieje electro z Justice, ich „Kids” doczekało się synthpopowej wersji zrobionej przez Pet Shop Boys!
N.E.R.D. postawił dla odmiany na brzmienia czarne. Muzycy podjęli rockowo-soulową spuściznę Prince’a i Steviego Wondera, doprawili kosmicznym electro Afrika Bambaaty i rapowo-jazzową esencją A Tribe Called Quest. Chcieli podbić świat. Czy się udało? Tak. Przecież w innym przypadku lider N.E.R.D., czyli Pharell Williams nie patrzyłby na warszawiaków z wielkich telebimów podczas koncertu Madonny.