Dziewięć kobiet w dziewięć koni

Lekarka, konserwatorka zabytków, właścicielki stadnin i szkoły, urzędniczki, plastyczka i dziennikarka wybrały się konno na wyprawę po krainie lasów i jezior

Publikacja: 15.03.2012 23:47

Na konie ze stadniny w Sasku Małym czekają galopy przez puszcze i łąki

Na konie ze stadniny w Sasku Małym czekają galopy przez puszcze i łąki

Foto: Fotorzepa, Iwona Trusewicz IT Iwona Trusewicz

Poranek w stadninie Ewy i Tadeusza Piórkowskich w Sasku Małym pod Szczytnem wstał jasny i z nadzieją na słońce. Ewa wybrała już konie, które pójdą na rajd. Muszą być wytrzymałe, by przeszły w formie po osiem godzin dziennie; spokojne i odważne, bo przyjdzie im przechodzić przez wioski i miasteczka, galopować przez puszczę i rżyska, nocować pod gołym niebem i płynąć promem przez jezioro. Pójdą więc: dla Marty z Łodzi kasztanka Diagnoza – najwyżej stojąca w hierarchii saskowego stada; Niespodzianka dla Doroty z Torunia; srokata Natasza dla Moniki z gospodarstwa Lisówek pod Grójcem. Gniady szybki Diter poniesie Agnieszkę, która ma pod Warszawą stajnię na kilkadziesiąt koni i galopowała w Argentynie na rajdach po pampie i Patagonii. Dwie Anie z Warszawy dostały gniadą Dunę i srokatą Grafikę, a Ania – też ze stolicy – Gawrosza, starszego brata mojego prywatnego srokosza Generała. Ewa dosiadła Decyzji, co okazało się decyzją nie w każdej sytuacji najlepszą.

Sławny Arab pod Kucborkiem

Sasek Mały to wieś pamiętająca czasy krzyżackie, jak wiele w okolicach Szczytna. Dziś jest tu jeszcze kilka mazurskich domów z XIX wieku. Zbudowane z ciemnego drewna z czerwoną dachówką stoją wzdłuż gruntowej drogi obsadzonej starymi klonami i lipami, ciągnącej się do jeziora. Pod wioską, wśród sosnowego lasu, kryje się zapomniany przedwojenny cmentarzyk. W okolicy przez wieki działo się wiele. W miejscu zwanym dziś Papiernią nad przepływającą niedaleko Saska rzeką Sawica już w X stuleciu był pruski ośrodek wytopu żelaza z rud darniowych. Dotarł tu w latach 963 – 969 arabski podróżnik Ibrahim Ibn Jakub i w swojej kronice nazwał tutejszych mieszkańców Prutones z Kozburcii. Pruskie huty okazały się cenną zdobyczą dla zakonu krzyżackiego. W XIV w Krzyżacy sprowadzili tu mistrzów nowoczesnego wytopu z Francji. Gdy w XVII w. wygasł ostatni piec, stanęła nad Sawicą największa w Prusach papiernia...

Dziś jest tutaj tylko nadrzeczny gąszcz, w którym konie nurzają się w trawach po brzuchy i gdyby nie tablica informacyjna i pobliska wieś o znajomej nazwie Kucbork, trudno byłoby sobie wyobrazić, że miejsce to tętniło życiem ponad 1000 lat temu. I taka właśnie jest ziemia, przez którą jedziemy stępa w porannym słońcu – zanurzona w historii i zieleni do dziś. W mijanej wsi Sasek Wielki ktoś przerobił poniemiecki bunkier na letnią kwaterę z firankami w wąskich okienkach strzelniczych i drewnianym daszkiem. Niedaleko stąd do lotniska w Szymanach, na którym kiedyś lądowało wojsko ludowe; potem amerykańska CIA. A teraz hula tu wiatr, zające i konie, gdy wyjdą przypadkiem na lądowisko.

A to Niespodzianka!

Naszą damską grupę tworzą amazonki od 35+ do 50+ o różnym doświadczeniu jeździeckim i stażu. Niektóre jeżdżą od paru lat, inne od dziecka. Pierwszy dzień rajdu to czas na wzajemne poznanie się jeźdźców i koni. W drodze przez rozległe łąki gospodarstwa Siódmak Dorota dobrze zapoznała się z Niespodzianką. Klacz nagle ze stępa wpadła w galop, a za nią ruszyły pozostałe konie. Tylko dzięki umiejętnościom Doroty

– jeździ od dziecka; na półdzikich konikach polskich na oklep wymykała się z obozów młodzieżowych – nie wpadłyśmy w niekontrolowany wyścig.

O co poszło Niepodzience? O tabletki, które nagle „strasznie" zagrzechotały w fiolce wyjmowanej z kieszeni przez Dorotę. Nieodgadniona jest końska natura i trzeba być przygotowanym na takie niespodziane reakcje. Koń, choć to wielkie zwierzę, potrafi wystraszyć się nie tylko małej fiolki, ale i kartki papieru przy drodze czy ptaka, który postanowił nagle opuścić mijany krzak. I wtedy reakcja jest jedna – ucieczka. Przez tysiące lat w ten jedyny sposób dzikie konie ratowały się z opresji i tak samo reagują ich udomowieni potomkowie. Będąc blisko koni, zawsze wyczuwałam, że gdyby tylko mogły wybierać, uciekłyby jak najdalej od człowieka i jego świata, wciąż dla nich obcego i niezrozumiałego.

Poprzez pas gęstych lasów, gdzie porośnięte trawami i mchami pagóry i głębokie rowy znaczą miejsca umocnień wojskowych z I i II wojny światowej, dojeżdżamy do Olszyn. Jak w każdej mijanej wsi ludzie ciekawie przyglądają się szeregowi koni i jeźdźców, a psy z pasją nas obszczekują. Olszyny wyróżnia staranna ceglana zabudowa i muzeum sołtysa Zygmunta Rząpa. Ten niestrudzony zbieracz mazurskich staroci zajmuje się także renowacją starych mebli. Wyszukuje je i zwozi z całych Mazur. W 2002 r na terenie gospodarstwa sołtysa zostało otwarte muzeum. W zbiorach są sprzęty i narzędzia używane w gospodarstwach, jak urządzenia do palenia kawy zbożowej, maszyna do obierania ziemniaków i owoców, lodówka i pralka na korbę. Najstarsze z nich pochodzą z XVII wieku.

Wielkie manewry Wilhelma III

Do Jerutek wjeżdżamy w porze obiadowej. Wieś powstała w XVII w. i szczyci się rzadkiej urody kościółkiem o ścianach z pruskiego muru. Jesienią białą budowlę otacza dywan z kolorowych liści opadłych z rosnących wokół klonów i lip. W 1802 r. na rozległych łąkach pod Jerutkami odbyły się wielkie manewry wojsk pruskich. Na plebanii kościoła zamieszkał sam król pruski Wilhelm III gotujący się do wojny z Napoleonem. Cesarz Francuzów pojawił się tutaj w 1806 r, a polscy ułani generała Zajączka splądrowali wioskę. Dziś na jeruckich polach pasą się konie z gospodarstwa agroturystycznego Pod Jesionem. Syn gospodarzy służy w policji konnej w Warszawie. W gościnnym obejściu stajemy na krótki odpoczynek. Na rozsiodłane konie czekają trawa i opadłe w sadzie jabłka, na nas, w altanie – kawa i domowe ciasto.

W okolice leśniczówki Racibór nad jeziorem Świętajno docieramy w kompletnych ciemnościach. Po ciemku przechodzimy leśny zagajnik i stajemy nad brzegiem jeziora. Konie wchodzą do czarnej wody. Luzujemy popręgi, gdy piją wodę, a potem idziemy skrajem szosy. Łaciaty Generał na przedzie świeci swoimi białymi plamami niczym zjawa. Wreszcie światełko w tunelu – latarnia przy leśniczówce wskazująca nam dzisiejszy nocleg. Leśniczyna Teresa Adamska już czekała z kolacją, a nad jeziorem grzała się wcześniej napalona bania. Gdy konie zajęły się sianem i owsem w niewielkiej stajni, my też nakarmione rosołem i kotletami przemykamy się do rozgrzanej drewnianej izdebki. Nie ma nic lepszego nad banię, dla ciała zmęczonego dziewięcioma godzinami w siodle i dla duszy kobiecej wyrywającej się do zwierzeń.

Kiedy się już nagadałyśmy i rozgrzałyśmy do czerwoności, Ewa rzuciła hasło: biegniemy do jeziora! I dziewięć nagich kobiet wybiegło w ciemną noc. Stopy uderzały o mokrą trawę, grzęzły w wilgotnym piasku na brzegu; wbiegłyśmy w ciemną wodę i krzyczałyśmy, ile sił w piersiach. Nie z zimna, lecz z radości. Wspaniała to była kąpiel. Powtórzyłyśmy te biegi jeszcze dwa razy, zanim rozeszłyśmy się do pokoi. Po drodze jeszcze rzut oka do mazurskiej izby. Teresa Adamska zgromadziła tu sprzęty domowe z przełomu XIX i XX wieku używane przez gospodynie z okolicy. Lekko to one nie miały...

Adrenalina na postoju

Cały drugi dzień przebijałyśmy się przez Puszczę Piską. Pogoda była piękna, słońce, błękit. Dużo radości dawały i nam, i koniom galopy długimi leśnymi przecinkami. Późnym popołudniem zbliżyłyśmy się do Rucianego-Nidy. Tu prowadząca Decyzja zdecydowała, że nie chce już prowadzić, a najchętniej to wróciłaby do domu. Ewa musiała jej to zdecydowanie wyperswadować.

Prowadząc konie, przeszłyśmy przez podmiejskie osiedle willowe, a potem ścieżką rowerową do skrętu na Wierzbę i Popielno. Na leśnym parkingu z wysoką, soczystą trawą wreszcie dłuższy postój. I konie, i amazonki były już porządnie zmęczone. Adrenalina skoczyła przy zejściu do jeziora ze stromej skarpy. Wydawało się, że konie spadną stąd na łeb, a my razem z nimi. Ale dzielnie sobie poradziły i w nagrodę piły do woli.

Wejście na teren stacji Polskiej Akademii Nauk w Popielnie otwiera drewniana brama zamykana po każdym przejściu ludzi. W asfalcie metalowe rolki, by poza teren nie wydostali się najważniejsi mieszkańcy tych lasów – trzy stada koników polskich. Żyją tu dziko, a osiem ogierów agresywnie reaguje na pojawienie się obcych koni. Ustawiłyśmy więc szyk obronny, w razie gdyby ogiery rządzące w stadach zainteresowały się naszymi klaczami. Tyły ochraniał, jak na imię przystało, wałach Generał. Nie miał okazji się wykazać; koniki się nie pokazały.

Latająca z żerdzią

Mały prom na trzy auta to nie jest najlepszy wehikuł do transportu koni przez jezioro Bełdany. Ale innej drogi z Wierzby do Mikołajek nie ma. Nerwowo jest już przy siodłaniu. Uwiązana do drewnianej żerdzi Natasza nagle staje dęba, gdy Monika próbuje posmarować jej maścią obtarty pysk.

Klacz wyrywa żerdź z ogrodzenia. Długa belka uderza w głowę Monikę; wiruje w kierunku Doroty; na ziemię! – krzyczy Ewa; Dorota i Monika padają na trawę; Ewa łapie Nataszę, uspokajamy pozostałe konie. Monika podnosi się z ziemi. Kobieca intuicja podpowiedziała jej, by założyć wcześniej kask. I się opłaciło. Ochronił głowę przed kontuzją.

Po takiej akcji tylko doświadczony koń może poprowadzić grupę na prom. Idzie więc mój Generał (osiem lat), który już po Bełdanach płynął. Spokojnie wchodzi za mną na chybotliwy pokład, reszta posłusznie za nim. Zamiast obowiązkowego na promie zaciągnięcia hamulca w pojeździe nasze „pojazdy" dostają końskie cukierki na wyciszenie stresu.

Melchior Wańkowicz opisywał Mikołajki jako maleńką rybacką wioskę z jedną tylko ulicą. Dziś to europejski kurort, pełen drogich limuzyn, rezydencji, hoteli i jachtów. Zbliżamy się do miasteczka brzegiem jeziora gonione przez ciekawe spojrzenia turystów; pozdrawiane z łódek.

Tego dnia w Mikołajkach gościł Rajd Polski; zjechały tysiące kibiców. Burmistrz Piotr Jakubowski przydzielił więc nam eskortę – radiowozy z przodu i z tyłu utorowały nam drogę na drugi koniec miasta. Przez krótki czas byłyśmy większą atrakcją od wracających z trasy rajdowców.

Za Mikołajkami w kierunku jeziora Łuknajno (światowy rezerwat biosfery z tysiącami ptactwa, szczególnie łabędzi) rozciągają się pagóry nagich rżysk. Przestrzeń nie ma końca, galopujemy polami w kierunku Bagien Nietlickich. To jest z kolei królestwo żurawi. Na mokradłach powstałych w miejscu, gdzie kiedyś rozciągało się jezioro Wąż, potrafi się zbierać 3 tysiące tych ptaków.  Ptaki nawołują się charakterystycznym klangorem. A nad nimi na swój sposób krzyczą klucze lecących  gęsi.

Dzikie galopy nad Buwełnem

Słońce barwi zachód na czerwono, gdy zbliżamy się do odrestaurowanego cmentarza z I wojny pod wsią Paprotki. Ułożone schodkowo mogiły 183 piechurów z Syberii i 25 niemieckich fizylierów zwrócone są ku rozległym polom. Dwujęzyczna tablica z dokładną mapą pozwala poznać historię stoczonej tu w 1915 r. bitwy.

Błądzimy w poszukiwaniu leśnej drogi do Przykopu. W osamotnionych gospodarstwach napawają smutkiem chude psy na łańcuchach i zrujnowane obejścia. Tutaj trzecie tysiąclecie nie dotarło. Wokół świat magicznie piękny... Do Starej Kuźni w gospodarstwie Marty Wąsiakowskiej docieramy o zmroku.

Dawny pruski folwark to także miejsce z bogatą historią. Marta z córkami zamieniła zrujnowaną kuźnię w znaną restaurację nagradzaną za smakowite jedzenie i wystrój. Na podwórzu rezyduje stadko kotów, jesienią żurawie przysiadają na łące, a z okien na piętrze pensjonatu widać jezioro Buwełno wciśnięte wąskim pasem we wzgórza Mazur Garbatych. W pokojach dla gości też widać dobry gust gospodyń – pościel i ceramika stołowa w kwiaty; zioła pachnące w wazonach i doniczkach; najlepszy chleb, jaki jadłam, z piekarni w Miłkach, na śniadanie. Marta czekała na nas z gotową stajnią i kolacją. Babskie gadanie w Starej Kuźni zamieniło się o pierwszej w nocy w tańce przy kominku.

Ostatni nasz wspólny dzień wstał słoneczny i ciepły. Jest tak pięknie, że siodłamy konie i jedziemy na wzgórza nad Buwełnem. Tutaj urządzamy dzikie galopy bez trzymanki. Konie pędzą, ile jeszcze mają pary, żurawie krzyczą nad nami, w dole połyskuje jezioro. Krzyczymy i my. Znów z radości.

A potem jeszcze, by ochłodzić nogi naszym rumakom, wchodzimy do płynącej w parowie rzeczki i brodzimy z nurtem. Nie chcemy się rozstawać, chcemy dalej wędrować przez czarowne Mazury...

Umawiamy się więc na kolejny rajd za rok.

Poranek w stadninie Ewy i Tadeusza Piórkowskich w Sasku Małym pod Szczytnem wstał jasny i z nadzieją na słońce. Ewa wybrała już konie, które pójdą na rajd. Muszą być wytrzymałe, by przeszły w formie po osiem godzin dziennie; spokojne i odważne, bo przyjdzie im przechodzić przez wioski i miasteczka, galopować przez puszczę i rżyska, nocować pod gołym niebem i płynąć promem przez jezioro. Pójdą więc: dla Marty z Łodzi kasztanka Diagnoza – najwyżej stojąca w hierarchii saskowego stada; Niespodzianka dla Doroty z Torunia; srokata Natasza dla Moniki z gospodarstwa Lisówek pod Grójcem. Gniady szybki Diter poniesie Agnieszkę, która ma pod Warszawą stajnię na kilkadziesiąt koni i galopowała w Argentynie na rajdach po pampie i Patagonii. Dwie Anie z Warszawy dostały gniadą Dunę i srokatą Grafikę, a Ania – też ze stolicy – Gawrosza, starszego brata mojego prywatnego srokosza Generała. Ewa dosiadła Decyzji, co okazało się decyzją nie w każdej sytuacji najlepszą.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady
Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka