Panjiayuan – największy w Azji pchli targ – jest wprost przepełniony wszystkim, co tylko może się kojarzyć z Chinami. Przewodniki i foldery Panjiayuan opisują go jako miejsce, gdzie zawitało wielu premierów, prezydentów i innych znakomitości, a wśród nich Hillary Clinton. Jednak i bez tej reklamy w każdy weekend targ odwiedza nawet 70 tys. osób. Panjiayuan obok wspinaczki po Wielkim Murze, zwiedzania Zakazanego Miasta i smakowania kaczki po pekińsku jest obowiązkowym punktem zagranicznych wycieczek. Na dodatek przynosi setki milionów juanów zysku. Władze miasta postanowiły więc wybudować jeszcze jeden pchli targ. Pięciopiętrowy Xianha Shangwan World stanął po drugiej stronie miasta – na północy. Czas pokaże, czy będzie to miejsce na miarę Panjiayuan.
Pekiński targ to ponad 4 tys. stałych sklepów i budek na 5 hektarach. Drugie tyle jest kramików na kocach, gazetach i handlarzy oferujących towar wprost z ręki lub z foliowej torby. Od poniedziałku do czwartku bazar jest otwarty od godz. 8 do 18. Ale w weekendy handel rusza jeszcze przed 5 rano. Wśród kupujących – turyści z całego świata. Wśród sprzedawców – przedstawiciele wszystkich 55 mniejszości narodowych z całych Chin. Ujgurzy z jasną skórą, Miao z gór, Mandżurowie, Mongołowie, Koreańczycy, Tybetańczycy, Hani. Mozaika twarzy, plątanina języków.
Przejście całego targu zajmuje dobrych kilka godzin. Na kramach maski z chińskiej opery, wachlarze, ceramika z Tajwanu, rzeźby drewniane z Dongyang, kostiumy z Yunnan, hafty z Suzhou, czajniki, małe i duże, drewniane, ceramiczne, mosiężne posągi Buddy, jedwabne i podbite wełną z jaka kurtki wyrabiane w Tybecie, papierowe latarnie, filiżanki, kaligrafia, malowane ludzkie czaszki, wypchane psy, czapki Mao... Niezliczona liczba różnych przedmiotów. Każdy ma szansę wypatrzyć tam jakiś zaskakujący drobiazg. Taki, o którym nigdy wcześniej nie pomyślał, że jest mu potrzebny, a bez którego później nie może sobie wyobrazić dalszego życia.
Od razu wpadły mi w oko trzy porcelanowe figurki mandarynów. Ale cena?! 1800 juanów, czyli ponad 900 złotych! – Tai gui le (za drogo) – powiedziałem Chińczykowi i odszedłem. Po kilku krokach poczułem jego rękę na ramieniu. Na kalkulatorze wystukał 1200 juanów. – Tai gui le – odpowiedziałem. Sprzedawca nie odpuszczał. Ja również. Targowanie trwało dobrą godzinę. Cena zeszła do 200 juanów. Opłaciło się mnie i jemu. Kupiłem jeszcze budzik z czasów rewolucji kulturalnej i trzy figurki tłustego Buddy.
Nigdy nie można płacić ceny wywoławczej. Chińczycy lubią się targować. Ostateczna cena zakupu powinna być na poziomie jednej trzeciej lub mniej ceny wywoławczej.