„Przystanek Alaska"
Chyba jestem genetycznie impregnowany na seriale. Może to objaw ADHD, ale każda regularność napawa mnie lekkim niepokojem, także ta, która wymusza konieczność oglądania serii, dodatkowy punkt tygodniowego rytuału. Oglądałem kilka odcinków „Dr House'a", ale w tajemnicy przed żoną, która jest lekarzem. Pada tam bowiem mnóstwo tajemnych medycznych zaklęć, które laików wprawiają w zachwyt i podziw, a dla specjalistów są zazwyczaj jakimś ciężkostrawnym truizmem. Jest jeden, powtarzam, jeden serial, który mnie urzekł – „Northern Exposure", czyli „Przystanek Alaska". Niedawno ukazał na płytach DVD, ja owe płyty nabyłem i okazało się, że moja córka, która ma lat 13, ogląda serial i on ją bawi. Mimo iż między poetyką seriali z lat 90. i tych kręconych teraz różnice są olbrzymie... Pewien znawca seriali powiedział mi kiedyś, że Hollywood zabiło dialogi, w filmach nie ma już intrygujących rozmów. Natomiast dobre dialogi przeniosły się do seriali. Może powinienem się przemóc i zacząć je oglądać?
James Bond
Lubię Bonda, i to z dwóch powodów. Po pierwsze to jest niezła rozrywka, dobrze zrobiony produkt, który ceni się za cudowną powtarzalność niezbędnych, występujących w nim elementów. Poszedłem kiedyś na Bonda do kina w Londynie, tuż po premierze. Zabawne, że wszyscy Brytyjczycy śmiali się nawet w trakcie pościgów. Oni wychwytywali aluzje do innych filmów z serii albo do swojej angielskiej rzeczywistości. Już nie mówiąc o tym, że gdy słynny agent przedstawiał się „My name is Bond", całe kino dopowiadało „James Bond", a gdy zamawiał martini i deklarował, że ma być „shaken", całe kino dopowiadało „but not stirred". Drugi powód, dla którego mam słabość do Bonda, jest natury sentymentalnej. Filmy o Bondzie uwielbiałem oglądać w dzieciństwie choćby dlatego, że były zakazane w Polsce przez cenzurę. Jakkolwiek by było, do pewnego momentu agent Jej Królewskiej Mości walczył głównie z sowietami.
Poppersi
Zauważyłem, że trudno mówi mi się o muzyce, to jest chyba intymna sprawa. Pamiętam, że w czasach, w których chodziłem do liceum, klasyfikowało się ludzi za pomocą muzyki. Bo wiadomo było, że jak ktoś słuchał zespołu „X", to był skazany na niebyt towarzyski, a jak „Y", to już było znacznie lepiej. Wspominam cudowne czasy binarnego podziału świata: na punków i poppersów. Ze względu na opadającą grzywkę bliżej mi było do poppersów. Byłem też skażony rodzinnie, jeśli chodzi o muzykę, ponieważ mój stryj ma jedną z największych kolekcji płyt z brytyjską muzyką pop z lat 50. Jako znawca, miał nawet pod koniec lat 80. swoją audycję w Trójce. Już wtedy trudno było wejść do jego mieszkania ze względu na stosy płyt. Od dziecka byłem muzycznie przez niego edukowany. Nagrywał dla mnie specjalne kasety, z kawałkami, które każdy szanujący się człowiek znać powinien. Kiedy rozpocząłem poszukiwania muzyczne na własną rękę, zacząłem też z lekka szydzić z gustu muzycznego stryja, np. tłumacząc teksty piosenek. Oczywiście wiadomo, że poziom literacki tych utworów bywał straszny, a i bywa nadal. Mój ulubiony tytuł to „Lipstick on Your Collar", który można przetłumaczyć jako „Szminka na twej obroży", a nie – banalnie – „na twym kołnierzyku". To od razu dodaje pikanterii całej sprawie.
Krwiste mięso
Kiedy podróżowaliśmy z panią Wisławą Szymborską po świecie, głównie po Europie, pisałem dzienniki. Potem dawałem jej to do przeczytania, a ona, patrząc na nie z udawaną odrazą, mówiła: „Pan pisze tylko o tym, co myśmy jedli, nic pan nie pisze o żadnych zabytkach". To prawda, że absolutnie uwielbiam jeść i gadać o jedzeniu, nie lubię natomiast gotować, nie potrafię i bronię się przed tym z powodów ideologicznych – przypuszczam, że gdybym coś umiał przyrządzić, to by mi już tak nie smakowało. Proces produkcyjny mnie nie interesuje, podobnie jak znajomość procesu produkcji samochodu nie jest mi potrzebna, żeby mieć przyjemność z jazdy. Natomiast bardzo się cieszę, że mamy teraz w Polsce taką różnorodność kuchni, że można odkryć nagle nowy smak. Pod tym względem Warszawa jest teraz fantastyczna, na przykład Butchery & Wine to świetne miejsce. Prawdopodobnie za sprawą tatarskich przodków bardzo lubię mięso, najchętniej czerwone i najchętniej krwiste. Zresztą ryby też wolę lekko surowe. Gdybym miał opisać miejsce, w którym jadłem najlepiej na świecie, to wróciłbym do hotelu na Sycylii, prowadzonego przez pół Polkę, pół Włoszkę – panią Katarzynę Valentino. Co wieczór serwowała na kolację „co morze przyniesie". Robiła tam niesamowity „fusion": mieszała kuchnię polską i sycylijską, w której można znaleźć wpływy kuchni mauretańskiej. Spod jej ręki wychodziły dzieła epickie, w których przecinały się nieoczywiste smaki, i to w różnych tempach. Gdybym miał gdzieś poprosić o azyl polityczny, to właśnie w prowadzonym przez nią hotelu.
Whisky
Nie umiem palić papierosów. Nigdy nie umiałem, ale jakoś nie miałem z tego powodu problemów towarzyskich. Potrafię się zaciągać, ale bez przyjemności. Ani moim rodzicom, ani pani Szymborskiej nie udało się obudzić we mnie namiętności do palenia. Od czasu do czasu zapalę sobie fajkę, w minimalnych ilościach sprowadzam tytoń. Za to lubię alkohol, nie ukrywam. Bardzo pod tym względem podobał mi się festiwal literacki w Edynburgu, na który zostałem zaproszony kilka lat temu. Poza niewątpliwymi walorami artystycznymi miasto, w którym się odbywa, oferuje mnogość znakomitych gatunków whisky. Festiwal okazał się zdecydowanie za krótki, by udało się poznać wszystkie gatunki. Tak dogłębnie, jak by się chciało. Whisky – nie koniak – to mój ulubiony alkohol. Wiem, że Kraków ma opinię miasta pijackiego. To jest już chyba nieaktualny stereotyp, powiedziałbym jednak, że Kraków jest niebezpieczny nie tyle alkoholowo, ile towarzysko. Jerzy Pilch słusznie kiedyś zauważył, że krakowski rynek to jedna wielka knajpa. Jak człowiek przysiądzie gdzieś na jakiejś ławeczce, to zaraz podchodzi kelner. Przejście przez rynek zawsze wiąże się z niebezpieczeństwem, że spotka się jakiegoś znajomego, który w najlepszym przypadku zaciągnie na kawę, a zazwyczaj głębiej.