– Przez kilka pierwszych lat naszego małżeństwa mieliśmy poważny problem: iść na wigilię do moich rodziców czy jego? A może do babci? – wspomina Iga Mochdziewicz, pracuje w warszawskiej agencji reklamowej. – Każdy chciał nas zobaczyć i ugościć. Gdy nie było dzieci, godziliśmy się na takie kolędowanie i byliśmy wszędzie tam, gdzie nas oczekiwano. W efekcie, co było dość irytujące, spędzaliśmy więcej czasu w samochodzie niż przy stole. Gdy pojawiły się dzieci, nie mogliśmy już tak krążyć.
Zastanawiali się, co zrobić, by nikt nie czuł się urażony. Najlepiej zgromadzić wszystkich przy wspólnym stole. Ale przy którym? U kogo? Idealnym rozwiązaniem okazało się spotkanie na neutralnym gruncie.
– Wynajmujemy chatę w górach – mówi Iga Mochdziewicz. – Na początku niektórzy stawiali opór, najstarsi w rodzinie nie chcieli zmieniać swoich wigilijnych przyzwyczajeń. Zapowiedzieliśmy: na stole może znaleźć się wszystko, według uznania. I grzybowa, i barszcz. Im więcej tym lepiej. Za to mniej konfliktów. Razem ubieramy wielką choinkę, w kominku pali się ogień, a w pierwszy dzień świąt organizujemy dzieciom kulig. Podróż na południe Polski jest trochę uciążliwa, ale ten wspólny czas wszystko wynagradza.