Idę ulicą, zaspy, mróz 10 stopni. Przede mną dziewczyna w mini i wysokich za kolano butach na wysokiej szpilce. Stąpa ostrożnie, brodząc między grudami zmarzniętego błota pośniegowego. Powierzchnia kontaktu szpilki z podłożem niewielka, trasa z gatunku ekstremalnych. Czy panna dotrze do celu bez przystanku u ortopedy – nie wiadomo. Jedno jest pewne: wybierając między urodą a wygodą, postawiła na opcję numer jeden.
W odróżnieniu ode mnie, która sexy look zlekceważyłam. Kroczę w bezpiecznych walonkach Ecco – na dole skóra, na górze filc, przyczepność należyta.
W dzieciństwie bardzo marzły mi nogi. Wtedy nosiło się buty skórzane, które ciepłe nie bywały. Pamiętam taki gatunek: kapce. Dół i spód skórzany, góra filcowa, z ozdobami góralskimi jak kierpce. Kupowało się je w Zakopanem, bardzo były ładne, ale sztywne i zimne potwornie.
Technologia udostępnia nam dziś obuwie hardwear. Gumofilce już nie w wersji pegeer, ale lekkie, nieprzemakalne, przewiewne. Emu, futrzane człapaki, w których noga wygląda jak niedźwiedzia łapa. Uggi, które samokrytycznie wyznają swoją brzydotę – ugly to po angielsku brzydki. W latach 60. w Australii wkładali je zziębnięci surferzy po wyjściu z wody. Zimnej mimo tamtejszego klimatu. Pozostali Australijczycy nosili je po domu jako bambosze.
Przebiły się najpierw do Kalifornii, bo niedaleko, potem do Europy. Kiedy pojawiła się w nich Kate Moss, fashionistki doszły do wniosku, że bez uggów życie nie ma sensu.