Niezależnie od tego, jak bardzo szanuję naszych braci wegetarian i zgadzam się z ich ze wszech miar słusznymi poglądami, nie potrafię nie oblizać się na myśl o soczystym kawałku mięsa. Przyznaję, jestem człowiekiem słabym i, co gorsza, łakomym.
Jeszcze w czasach‚ gdy nie znano hodowli, pewni ludzie byli specjalistami od sprawiania zwierząt świadczą o tym znaleziska porcjowanych mamutów lub maleńkich koni. Mimo że cechy rzemieślnicze powstały w średniowieczu, we Włoszech rzeźnicy byli zorganizowani i kontrolowani wedle reguł z czasów handlu na forum Trajana.
Jedzenie mięsa było obwarowane zakazami i nakazami. Wśród żydów i muzułmanów rzeźnik to ktoś w rodzaju naszego kościelnego‚ między sferą sacrum i profanum. Nie ma w tym nic dziwnego‚ gdyż sztuka rzeźnicza ma zapewne rytualne korzenie. Czy nie była formą rozbioru mięsa ofiara, dzielenie go na część dla bogów i dla ludzi?
Spożycie mięsa było od wieków luksusem miejskim i klas wyższych‚ na wsi nikt łatwo nie kładł pod nóż znoszących jajka kur lub dających mleko krów. Przez stulecia dynastie rzeźników dorobiły się sporych majątków. Nic dziwnego‚ że dziewczęcym marzeniem mojej babci było wyjść za rzeźnika. W pewnym sensie była to arystokracja klasy rzemieślniczej, obok złotników i kupców korzennych.
Po wojnie nic z tego świata się nie ostało. Sklepy upaństwowiono‚ a jatki zamknięto. Staliśmy się ofiarami komunistycznego zamachu na rzemiosło zwanego bitwą o handel. Łatwe w realiach gospodarki centralnie planowanej zwycięstwo nad prywaciarzem okazało się pyrrusowe. Nastał kac pustych półek sklepowych‚ kartek na mięso‚ niekończących się kolejek po nic. System okazał się kompletnie niewydolny.