Przypomniała mi się, gdy wziąłem do ręki wydany ponad 20 lat temu mały, mieszczący się w dłoni, tomik z przepisami kuchni góralskiej. Skromny, bo ta kuchnia do bogatych nie należała. Górale jedli wszystko, co rosło, chodziło, skakało czy pływało. A że ziemia była jałowa, a pogoda niesprzyjająca, jadłospisy ograniczone były często do mącznej kluski lub bryjki, kwaśnicy, placków, ziemniaków z kwaśnym mlekiem. Od święta pojawiało się mięso. Było to „pożywienie zaiste po spartańsku jednostajne”, pisał już w 1914 roku Walery Staszel.

Ale to „gówno prowda”, jak powiedziałby ks. Tischner. Przekonuje o tym w liczącym ponad 300 stron tomie „Góralskie jadło” podhalańska poetka i pisarka Wanda Czubernatowa.

Powołałem się na ks. Tischnera nie bez powodu. Autorka przywołuje go często. Znakomity filozof i wykładowca z dumą podkreślał góralskie korzenie. Kiedy mógł, zaglądał na Podhale, i nie odmawiał, gdy chciano go ugościć („był bardzo, bardzo głodny, co się księżom filozofom często zdarza”). Nie jest jednak książka Czubernatowej opowieścią o Józusiu, jak z rozrzewnieniem nazywa księdza, ale o góralszczyźnie: obyczajach, dawnych czasach, świętach i weselach, ludziach, ludowych śpiewkach. A wszystko to ugarnirowane przepisami na góralskie jadło.

Jest tych potraw niemało. Czubernatowa pozbierała receptury po znajomych, pogrzebała w pamięci, przekopała zapiski. Podstawowe składniki – mąkę, kaszę, kapustę, ziemniaki – można łączyć na wiele sposobów, autorka zaś przekonuje, że góralom fantazji nie brakowało, jeśli tylko mieli czas i ochotę. Mówię oczywiście o góralkach, jako że tradycja zabraniała chłopom wtrącania się do garnków. Takiego „babcyka”, babskiego króla, przeganiano z kuchni byle szmatą.

I jeszcze jednym jest ta książka: oryginalnym tomem poetyckim. Nie dlatego, że Czubernatowa cytuje ludowe przyśpiewki i własne wiersze. To pisany prozą poemat opiewający góralski smak: „na życie, ślebodę, zaśpiew radości”. Hej!