Z kolegą z Politechniki w Mexico Ciudad jedziemy do miasta Mexicali na północnym zachodzie kraju‚ wygłosić wykład na uniwersytecie. Mamy wolny weekend‚ więc postanawiamy obejrzeć Stany Zjednoczone od drugiej strony‚ czyli ze słynnego miasta granicznego Tijuana. Zapada wieczór. W kolejnych 30 hotelikach witają nas wywieszki Occupado. Sprawa staje się gardłowa‚ więc widząc obskurny baraczek‚ ale bez neonu No vacancies, rzucamy się w jego kierunku‚ wyprzedzając o kilkadziesiąt sekund olbrzymiego marynarza z US Navy (typ Popeye po zjedzeniu szpinaku) podpieranego przez niezbyt ponętną Conchitę. Pokój jest‚ ale z jednym łóżkiem. Chyba pierwszy raz w życiu spędzam noc z obcym mężczyzną.
Klasyfikacja hotelu – "cuatro cucharachas", czyli cztery karaluchy. Cena niewygórowana – 15 dolarów. Dopiero po fakcie zorientowaliśmy się‚ że Tijuana jest ogromnym burdelem dla Floty Pacyfiku‚ która przeniosła się z Pearl Harbour na Hawajach do pobliskiego San Diego.
Jedziemy na rodzinne wakacje ośmioletnim VW garbusem z zamiarem dotarcia do Acapulco. Mały hotel polecony przez znajomych Polaków jako niedrogi i z basenem okazuje się konstrukcją z płachty opartej na bambusowych kijach‚ a basenem jest wybetonowany dół 2x4 metry. Zmywamy się natychmiast.
Docieramy do miejscowości Zihuanatejo. Plaże przepiękne‚ tylko z hotelami na naszą kieszeń krucho. Ale gdy widzimy "Sota Vento" wznoszący się na zboczu nad oceanem wśród tropikalnej roślinności‚ nie możemy się oprzeć i mimo ceny‚ dla nas astronomicznej – 60 dolarów za noc, postanawiamy ponapawać się luksusem.
Wielki‚ cienisty‚ chłodny pokój w stylu kolonialnym. Do tego taras o powierzchni chyba 100 metrów z widokiem na ocean i niestety także na restaurację‚ do której będziemy mogli pójść tylko raz... Śniadanie w pokoju z zasobów własnych: sucharki‚ soki i dżemy. Za to na tarasie mieszkają z nami dwie iguany‚ każda metr długości plus drugie tyle ogon. Trochę się ich boimy‚ one nas ignorują.