– Byliśmy wtedy przekonani, że uchwalenie odpowiedniej ustawy reprywatyzacyjnej to kwestia czasu. Szybko jednak dostaliśmy zimny prysznic – opowiada Sobański.
Ulokowany blisko instytucji rządowych pałacyk stał się bowiem ulubioną siedzibą wyrastających jak grzyby po deszczu ugrupowań prawicowych. Za zgodą Stanisława Wyganowskiego, prezydenta Warszawy, rozgościł się tu najpierw Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, później lokatorów przybywało w zastraszającym tempie. Łącznie wprowadziło się tu 11 ugrupowań: Krajowa Konfederacja Komitetów Obywatelskich, Chrześcijański Ruch Obywatelski, Akcja Polska, Liberalno-Demokratyczna Partia Niepodległości, Niezależne Forum Liberałów, Ruch Opcja Ludowo-Agrarna Rola Piotra Baumgarta, Porozumienie Ludowe, Polska Partia Ojcowizna Romana Bartoszcze, Sekretariat Ugrupowań Centroprawicowych, Ruch dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego (wprowadził się do pałacyku w nocy 4 czerwca 1992 r.) i Ruch dla Rzeczypospolitej Romualda Szeremietiewa.
W budynku rezydowały też biura poselskie, m.in. Antoniego Macierewicza, Gabriela Janowskiego i Zbigniewa Romaszewskiego i różnego rodzaju fundusze ochrony środowiska, poszkodowanych, współpracy ze Wschodem itp. Zagościli tu również dyplomaci z Ukrainy i Litwy, a później w jednej z oficyn Instytut Lecha Wałęsy.
Głównym najemcą był Ruch dla Rzeczypospolitej, który podnajmował pokoje innym ugrupowaniom.
– I to właśnie szef RdR odarł nas ze złudzeń – opowiada Michał Sobański, opisując spotkanie w pałacu z Szeremietiewem. – Powitał nas ciepło, przyznał, że byłym właścicielom należy zwracać, zwrócił jednak uwagę, że dekret Bieruta wciąż obowiązuje. Byliśmy w szoku. Bo oto usłyszeliśmy, że niepodległościowa partia sankcjonuje dokument wymyślony w Moskwie przez Stalina.
[srodtytul]Bitwy pałacowe[/srodtytul]
Szybko w pałacu zaczyna dochodzić do skandali i kłótni między lokatorami. Sytuacja zaostrzyła się po rozpadzie RdR na część Szeremietiewa i Olszewskiego. Brakuje pieniędzy na remont. Budynek był w fatalnym stanie. Lokatorzy coraz niechętnej płacili też rachunki. W rezultacie zakład energetyczny kilkakrotnie odcinał prąd, milkły też telefony. Lokatorzy wieczorami siedzieli przy świeczkach.
Zaczęło dochodzić też do awantur, m.in. wtedy, gdy Szeremietiew nakazał wymianę zamków w biurze Olszewskiego. Interweniowała policja. Zwaśnione strony zasypywały prokuraturę zawiadomieniami o popełnieniu przestępstwa oraz o ściganiu sprawców politycznych.
Sobańscy cały czas walczyli o pałac. Mimo kolejnych decyzji sądu władze Warszawy pozostawały niewzruszone. Tymczasem wokół nieruchomości zaczęli kręcić się powracający z emigracji biznesmeni zainteresowani zakupem. Jednym z nich był przybysz z Australii Ryszard Opara, który wkradł się w łaski Szeremietiewa. Zaczął dążyć do przejęcia pałacu, rozpoczął nawet remont. Ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu.
W 1995 r. z ofertą odkupienia roszczeń zgłosił się również Jan Wejhert, przyszły współwłaściciel koncernu medialnego ITI. – Negocjacje trwały kilka miesięcy. Na sprzedaż, nawet po znacznie niższej cenie, naciskały siostry mojego dziadka, które miały już po 80 lat i były w ciężkiej sytuacji materialnej – mówi Sobański.
Ostatecznie rodzina sprzedała roszczenia do pałacyku za jedną trzecią jego ówczesnej wartości.
– Po podpisaniu umowy Wejhert zapłacił i w marcu 1997 r. odzyskał w cztery miesiące to, czego nam nie udało się przez 50 lat. To wzbudziło nasze zdziwienie i żal – mówi Michał Sobański.
[srodtytul]Lesko: da capo al fine[/srodtytul]
Wieloletnią batalię o zwrot zespołu pałacowo-parkowego w Lesku prowadzi rodzina Krasickich.
Przed wojną w skład rodowej nieruchomości wchodziły zamek, park, folwarki i 5 tys. ha lasów.
W 1945 r., podobnie jak setki innych, została znacjonalizowana na mocy dekretu o reformie rolnej. Położona nad Sanem, ma szczególną historię. Od XV w. broniła tych rejonów Podkarpacia m.in. przed atakami Tatarów i Szwedów. Z czasem popadła w ruinę. Krasiccy weszli w posiadanie tego majątku na przełomie XVIII i XIX w. Młody wówczas Edmund Krasicki, ze swoim przyjacielem, poetą Wincentym Polem rozpoczęli dzieło odbudowy według projektu tego ostatniego. Po dwóch latach zamek stał się siedzibą rodową Krasickich.
W latach międzywojennych część obiektu została przekształcona w publiczne muzeum i była nim do wybuchu II wojny światowej, kiedy to Lesko zajmuje Armia Czerwona. August z żoną Izabelą i trójką dzieci musi uciekać.
Wnętrze zostaje zdewastowane. Po wojnie w znacjonalizowanym obiekcie działa internat, organizowane są też kolonie. Brakuje jednak pieniędzy na remont. Sytuacja zmienia się w połowie lat 50., kiedy to władze postanawiają oddać nieruchomość na cele domu wczasowego kopalni węgla Makoszowy w Zabrzu. W latach 70. nowi właściciele remontują obiekt, nie zważając jednak na wymagania konserwatorskie.
W latach 80. zamek przechodzi w ręce Gliwickiej Agencji Turystycznej – instytucji zarządzającej blisko 100 obiektami socjalnymi dla pracowników śląskich kopalń. Po 1989 r. podejmowane są próby sprzedaży zamku. Bezskutecznie, gdyż obciążony jest roszczeniami byłych właścicieli żądających jego zwrotu. Rozpoczynają się długotrwałe procesy wyniszczające dla obu stron, a szczególnie dla nieruchomości, gdyż coraz mniej osób jest zainteresowanych jej remontem.
Scenariusz prawno-administracyjnego sporu o zamek od dziesięciu lat jest taki sam. Byli właściciele drogą administracyjną zwracają się do wojewody o zwrot nieruchomości, a ten odmawia. Od jego decyzji przysługuje odwołanie do ministra rolnictwa, ten jednak zazwyczaj jest podobnego zdania jak wojewoda. Poszkodowani skarżą więc decyzję ministra do sądów administracyjnych, które uchylają jego decyzje, uznając racje poszkodowanych. Sprawa wraca do ponownego rozpatrzenia przez wojewodę, który wyszukuje kolejne argumenty uzasadniające swoją odmowną decyzję. I tak już czterokrotnie.
Urzędnicy nie biorą pod uwagę argumentów rodziny podważających zasadność odebrania im nieruchomości. Krasiccy przekonują, że była ona zajęta dekretem o reformie rolnej, mimo że był to majątek leśny.
Dekret o reformie rolnej przejmował automatycznie na własność Skarbu Państwa majątki powyżej 50 ha. Zajęta nieruchomość była przejmowana na powiększenie areału gospodarstw małorolnych, a budynki na cele rolnicze, np. młyny, technika rolnicze itp. Zupełnie inaczej skonstruowany był dekret o lasach. Zakładał nacjonalizację areałów leśnych większych niż 25 ha. Wymagało to jednak każdorazowo decyzji administracyjnej i protokołu przejęcia danego obszaru leśnego.
– We wniosku staramy się także udowodnić, że nie było związku funkcjonalnego między zamkiem a majątkiem leśnym. Dostarczamy wielu dowodów, m.in. że jeszcze przed wojną była to wyłączona z majątku parcela miejska, zarząd majątkiem był zupełnie gdzie indziej, że było tam muzeum itd. – mówią przedstawiciele rodziny Krasickich.
Odmowne uzasadnienia wojewody są groteskowe. Urzędnicy piszą m.in., że w zamku przebywało od siedmiu do dziesięciu koni cugowych i udowodnione jest, że były one karmione sianem pochodzącym z majątku. To według nich dowodzi, że związek między zamkiem a majątkiem jednak istniał.
Samo pojęcie „związek funkcjonalny” wzięło się z orzeczenia Sądu Najwyższego, który w jednej z uchwał stwierdził, że jeżeli nie było takiego związku, nieruchomości należy zwracać. Sąd chciał w ten sposób zrobić wyłom w orzecznictwie dotyczącym wykonywania reformy rolnej. Niestety jest to pojęcie dość pojemne, co łatwo wykorzystują urzędnicy. Spór trwa w najlepsze.
[srodtytul]Końca nie widać[/srodtytul]
Mimo upływu 20 lat sprawa reprywatyzacji stoi w miejscu. Żaden rząd nie był w stanie przeforsować ustawy, która zwróciłaby majątki byłym właścicielom. Kolejne projekty okazywały się bublami prawnymi, które nierzadko wypaczały sens reprywatyzacji.
Tak jest także z ostatnim projektem ustawy przygotowanym przez rząd Donalda Tuska. Projekt nie zakłada zwrotu majątków w naturze, lecz bliżej nieokreślone rekompensaty. Tymczasem państwo administruje ponad 1000 zabytkowych dworów i pałaców. Część z nich niszczeje, gdyż gminy nie mają pieniędzy na ich utrzymanie. To jednak żaden argument dla urzędników tworzących nowe przepisy.
– Nie jest to ustawa reprywatyzacyjna. Nie została przyjęta zasada zwrotu mienia w naturze. Tym samym pozostające w gestii Skarbu Państwa i samorządów zespoły dworsko-parkowe dalej będą popadać w ruinę. Lokalne władze zwykle nawet nie zabezpieczają obiektów. A te, pozbawione opieki właściciela, rozsypują się. Minister kultury nie protestuje.
– Czy nie lepiej oddać majątek‚ który dla Skarbu Państwa stanowi obciążenie? Proponowana w ustawie rekompensata w formie pieniężnej obciążać będzie budżet. Po co? – pytało niedawno na łamach „Rz” Polskie Towarzystwo Ziemiańskie.
Nic więc dziwnego, że pozbawieni złudzeń byli właściciele ciągną batalie sądowo-administracyjne o zwrot nieruchomości. Z coraz lepszym skutkiem.
Państwo jednak nie daje za wygraną. Orzeczenia sądowe potwierdzające najczęściej prawa byłych właścicieli są bowiem nagminnie ignorowane przez urzędników. Ich determinacja bywa silniejsza od obowiązującej wykładni prawa.