Rozmiękły omlet losowo nadziany szpinakiem, albo podwiędłymi pieczarkami, wczorajsze pokrojone owoce, gumiaste, zimne, równie wczorajsze buły do zagryzania nie wiadomo czego. Wszystko o podobnym smaku, czyli bez smaku. Samolot TAP ląduje w Warszawie późnym wieczorem, a wylatuje wcześnie rano, więc w posiłki dla pasażerów zaopatruje się na miejscu, chyba jednak nie w Lot Catering, który ostatnio stara się przekształcić z poczwary w motylka.. Dobrze byłoby, gdyby Portugalczycy trochę pognębili dostawcę, bo skoro jest anonimowy, to pracuje na ich, a nie na swoją markę.
Bezpośrednie połączenie na trasie Warszawa-Lizbona bardzo zbliżyło Polaków do portugalskiej kuchni, w której prawdziwym królem jest bacalhau czyli solony dorsz. Wielkie, czasami nawet kilkukilogramowe płaty tej ryby sprzedają niemal wszystkie sklepy z żywnością. Ryba wystawiona jest na słońce i choć dorsz z zasady jest chudy, to jednak ma zjełczały. To nieodłączny koloryt portugalskich miast. Ten dorsz jednak zmienia się w niebo w gębie, kiedy jest odpowiednio przygotowany. Tyle, że kawał ryby trzeba wymoczyć w wodzie, potem w mleku. Proces może potrwać nawet dwa dni, ale wtedy efektem jest kawał soczystej bielutkiej ryby słonej dokładnie tyle, ile trzeba. Teraz można z niej robić cuda. Piec, dusić, smażyć.
W lizbońskim hotelu Dom Pedro kucharz przygotował bacalhau pieczone w towarzystwie rozmarynu, w panierce z orzechów. Ryba nie była moczona w jajku, orzechy zostały tylko mocno przyciśnięte do soczystego mięsa. Poezja.
Pakuję walizki na powrót do Warszawy. Wino z Alentejo. Koniecznie czerwone, aksamitne w smaku. Leciutkie vinho verde, które doskonale wchodzi latem, nawet kiedy pada, już można kupić w Polsce. Owcze sery Quejo de Serra, z których trzeba ściąć wierzch, żeby dobrać się kawałkiem bułki do płynnego wnętrza. Serce się ściska kiedy widzę giga krewetki po kilkanaście euro za kilo, którymi nakarmiłabym chętnie najlepszą część rodziny i paru przyjaciół. Tylko zdrowy rozsądek nie pozwala mi ich kupić. Nawet gdybym je zapakowała w wiszące tuż obok torby z termoizolacyjnej folii, nie dolecą do Warszawy w odpowiednim stanie.
Smrodek ciągnie mnie do stoiska z bacalhau. Nawet zapakowana w folię ryba nadal cuchnie. Odchodzę z trochę mniejszym żalem, niż od krewetek. TAP w powrotnej drodze nagradza mój rozsądek. Na przystawkę dostaję świeżuteńkie krewetki, na drugie mam do wyboru wieprzowinę i bacalhau. Nie waham się ani chwili w wyborem. Do tego kieliszek schłodzonego białego wina, też z Alentejo. Hmm, białe też jest dobre.