Słynny inscenizator dysponował znakomitym materiałem. Mieczysław Weinberg komponował „Pasażerkę” w latach 60., odcięty w Moskwie od światowych trendów, a stworzył dzieło wyjątkowe.
Wielu współczesnych kompozytorów stara się udowodnić, że opera jest w stanie się zmierzyć
z najtrudniejszymi problemami świata. Powstały więc utwory o wizycie Nixona w Chinach, o bohaterze radzieckiej pieriestrojki Gorbaczowie i o niemieckim kanclerzu Brandtcie klęczącym przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie.
W porównaniu z „Pasażerką” wszystkie prezentują się jak informacje gazetowe na tle wielowątkowej powieści. Gdyby realizatorzy nie byli onieśmieleni faktem, że po 42 latach od powstania „Pasażerki” wprowadzają ją wreszcie na scenę, i dokonali drobnych skrótów, rezygnując zwłaszcza z patetycznego dla nas dziś epilogu, operę Weinberga można by wręcz nazwać arcydziełem.
David Pountney perfekcyjnie połączył akcję rozgrywającą się po wojnie z retrospekcjami obozowymi, w scenach w Auschwitz operuje wyrazistymi symbola-mi. Spektakl wywiera wstrząsające wrażenie, podbudowane muzyką Weinberga. Nie ma w niej heroizmu, jest głęboki tragizm. Nawet melodyjny walc w ujęciu kompozytora staje się zwiastunem zagłady, która zresztą pochłonęła całą jego rodzinę.