Projektował wnętrza galerii, muzeów, pawilony wystawiennicze. Wyglądały jak wypełniające je dzieła sztuki. W siermiężnych czasach PRL brakowało materiałów. Wystarczała mu sklejka i płyta pilśniowa, by aranżować fantastyczne przestrzenie. Nie brakowało mu jednego: wyobraźni – o czym przekonuje znakomita wystawa „Przestrzeń między nami” w Stowarzyszeniu Architektów Polskich w Warszawie.
Lubił mobilne konstrukcje. Szczególnie giętkie, lekkie panele, przy pomocy których często zamieniał wnętrza w labirynty, jak np. w Pawilonie Polskim na Międzynarodowych Targach w Buenos Aires w 1960 r.
Opowiadał, że jego fascynacja falującymi liniami zaczęła się przypadkiem: „... podczas jazdy samochodem po szosie. Kiedy jadę z dużą szybkością po prostej i płaskiej drodze, mam wrażenie, że droga wygina się do wewnątrz, że jest wklęsła. Wrażenie to jest wprost proporcjonalne do szybkości i w momencie zatrzymania droga wydaje mi się z powrotem prosta… Pod urokiem tego odkrycia zacząłem ustawiać płaszczyzny gięte na drodze, którą przepuszczałem na wystawach zwiedzających”.
Jako architekt doceniał w „krzywych” panelach oczywiście też walory konstrukcyjne.
Niejednokrotnie jego wizjonerskie pomysły przypominały rzeźbiarskie instalacje. Kiedy w Muzeum Narodowym w 1952 r. prof. Stanisław Lorenz zlecił mu zaaranżowanie Galerii Malarstwa Północnoeuropejskiego, Zamecznik zdjął obrazy ze ścian i rozwiesił je na wolno stojących czarnych i białych panelach. Była to wtedy rewolucja. Do prezentacji miniatur hinduskich w Muzeum Literatury (1962 r.) wymyślił intrygujące tuby przypominające lunety. – Wnętrza wystawiennicze stają się laboratorium dla doświadczeń – twierdził.