Zatem dlaczego u pana wypadła tak negatywnie? Pejzaże są ponure, a ludzie nieopanowani.
Może i krajobraz – szczególnie przemysłowego miasta – jest ponury, ale jest w nim też sporo energii. Wieś jest inna. Ta, którą pokazaliśmy – położona niedaleko transylwańskiego Klużu – była co prawda akurat zaśnieżona, ale jest świetnym kontrastem z nasłonecznioną Jerozolimą.
Wszystkie postaci „Misji..." są samotne. A przypadek Julii potwierdza, że nie można naprawdę poznać drugiej osoby.
To film o potrzebie kontaktu z innymi. Wszystkie postaci tkwią w nielubianych przez siebie miejscach. Julia pracowała w Izraelu, choć wolała być z synem w Rumunii. Kadrowy jedzie tam z jej ciałem na polecenie szefowej, ale chciałby być z córką, której miał towarzyszyć na szkolnej wycieczce. Ta eskapada przynajmniej coś zmienia w jego życiu, choć nie wiem, czy w jej wyniku będzie lepszym ojcem, czy lepszym kadrowym. Dzięki niemu zachodzi pozytywna zmiana w synu Julii. By spróbować go poznać, kadrowy poświęcił swój czas i energię. Bez tego nikt nie zbliży się do innych.
Dlaczego w Izraelu jest tak niewielu Polaków? Czy z powodu antypolskich nastrojów i wizerunku Polaka antysemity?
Izraelczycy są specyficzni – pełni finezji, ale i brutalni. Wszystko u nas odnosi się do Holocaustu. Młodzież szkolna odbywa obowiązkowe wycieczki do Auschwitz. To ważne, by znać historię, ale trzeba pamiętać, że wszystko się zmienia, idzie dalej. Wiele podróżuję, dorastałem w Brazylii i USA, studiowałem w Londynie i nigdzie nie spotkałem się z antysemityzmem. Może mam szczęście... Każdy ma jakieś uprzedzenia wynikające z lęku przed tym, co inne. To instynkt zwierzęcy – nieznane jest zagrożeniem. Ale w żydowskiej kulturze i tradycji, i jest to zapisane w Biblii, powinniśmy akceptować „przybyszów z innej ziemi".