Ujawnienie tytułu nowego albumu „Tempest" – 35. w dorobku Dylana – wywołało, nomen omen, burzę.
Spekulowano, że krążek zapowiedziany na 11 września, czyli w rocznicę ataku na World Trade Center, nawiązuje do ostatniego dramatu Szekspira, które było jego pożegnaniem ze sceną i światem. Żałobne konotacje podkreśla okładka: sprawia wrażenie portretu cmentarnej figury.
Na szczęście wieści, że „Tempest" będzie ostatnim dokonaniem amerykańskiego barda, okazały się przesadzone.
– Szekspir nazwał swoją ostatnią sztukę „The Tempest", tymczasem moja płyta nosi tytuł „Tempest" – wyjaśnił, jak zwykle przewrotnie, Dylan. Zawsze uwielbiał mistyfikacje i wizualne szarady. Plastyczny motyw albumu to posąg zdobiący fontannę przed austriackim parlamentem w Wiedniu, której centralnym motywem jest Pallas Atena, bogini mądrości i sztuki.
Poeta i guru
Słuchając nowej płyty, trudno nie odnieść wrażenia, że Dylan wystawił sobie pomnik muzycznej nieśmiertelności. Na wcześniejszych albumach stylizował muzykę na nagrania z lat 40. i 50. Teraz już pierwsza kompozycja „Duquesne Whistle" brzmi, jakby wtedy została nagrana. Nikt nie może mieć wątpliwości: Dylan z łatwością porusza się w czasie i przestrzeni. W „Roll On John" przywraca do życia słynnego przyjaciela Johna Lennona, cytując fragmenty jego beatlesowskich przebojów „Come Together" i „A Day In A Life". W tytułowej 14-minutowej epickiej kompozycji poświęconej katastrofie Titanica opowiada, że wszyscy są równi wobec śmierci. Tymczasem sam trwa, najstarszy żyjący guru rocka.