Droga do Poznania

Co przeciwstawić Marii Peszek? Wytaczać kolubryny życiowego doświadczenia? Tłumaczyć podstawy naszej kultury? Przeciw pioseneczce? Przecież ona uwodzi w inny sposób

Publikacja: 14.10.2012 16:00

Droga do Poznania

Foto: Reporter, Andrzej Iwanczuk And Andrzej Iwanczuk

Wyprawy na premiery teatralne poza Warszawę to przecież zawsze złożone podróże kulturalne. Gdy jechałem na poprzedniego Demirskiego/Strzępkę, do Wrocławia, na „Tęczową Trybunę 2012", pamiętam, że słuchaliśmy sobie w samochodzie MP3  z konferencjami chichotliwego ojca Augustyna Pelanowskiego, niesamowitego paulina asystującego słynnym nawróceniom rockmanów.

Tym razem do odtwarzacza wkładam coś odmiennego – płytę „Jezus Maria Peszek". Testujemy ją, by nie zaburzać sobie odbioru, zupełnie sauté, bez lektury wywiadów, zajawek, recenzji.

Wjeżdżamy więc z płytą Marii Peszek na ten produkt autostradopodobny, kompletny kiks tuskowy, odcinek Warszawa – Stryków, który w ostatniej chwili przed Euro, ściągniętą z Niemiec cud-maszyną, udało się wybudować, po gierkowsku fetować, by teraz zamknąć i kazać jechać po jednej nitce. Wjeżdżamy i obieramy kierunek: Poznań.

Bo oto duet Demirski i Strzępka, przed rokiem obśmiawszy klęskę euromodernizacji Polski, wyszydziwszy zapowiedzi budowy autostrad (na scenie fragment niedokończonej drogi, totalny bajzel), teraz właśnie w Poznaniu wystawia „Firmę", rzecz dedykowaną pamięci Michała Falzmanna, a poświęconą złodziejskiej prywatyzacji PKP.

Włączam „Jezus Marię Peszek".

Słuchamy pierwszych utworów. Coś fantastycznego. Doskonałe słowa, tak jak na poprzednich płytach, do tego sporo nowoczesnej inteligentnej zabawy z dźwiękiem: a to prościutkie melodyjki, a to brutalne techno, elektro, a to punk, alternatywa, świetne rzeczy dziejące się na drugim planie.

A teksty? Ta sama postawa niby naiwnego dziewczątka: rozbijanie związków frazeologicznych, wyborne koncepty, przeginanie budzące jak poprzednio obok podziwu jakąś formę współczucia dla ewidentnie nieszczęśliwej kobiety, która nawet gdy głosi radość, nie jest w stanie przykryć totalnego smutku swego wnętrza.

Wybitny koncept-album: kolejność utworów nieprzypadkowa, zmienne nastroje, tempa, różne stany osobowości. Od intro z autoprezentacją, przez sygnał wielkich przeciążeń psychicznych i łapania doła, wewnętrznego cierpienia, do nagłej euforii podszytej lękiem, że ciemność powróci. Owszem, ociera się to o tandetę, jak piosenka dedykowana pamięci Amy Winehouse, no ale to w końcu jest pop.

A potem po „Sorry Polsko" – antypsalm, „Pan nie jest moim pasterzem", pastelowa apoteoza radosnego ateizmu, stwierdzenie, że Bóg nie jest człowiekowi potrzebny do szczęścia, a religia dzięki śmiałym podmiankom znaczeń okazuje się czymś złym: „Zła się nie ulęknę/i nie klęknę...". Utwór zręczny w negacji – boże owieczki stają się bezmyślnym stadem, więc odłączająca się od nich, schodząca na manowce Peszek jawi się jako osoba wolna i swobodna.

Dyskusja z antypsalmem

Album Peszkówny, wyprodukowany wespół z Michałem „Foxem" Królem, brzmi świetnie, naprawdę, i choć dogłębnie się z nim nie zgadzamy, to przecież melodyjki, refreniki wdrukowują się w pamięć. I jak tu dyskutować z piosenką? Gdy po wyskandowanym przez gromadkę dzieci (?) okrzyku: „Lepszy żywy obywatel niż martwy bohater" następuje fantastyczna sekwencja strzałów, z rytmem przywodzącym na myśl najlepsze utwory M.I.A.,  przecież trudno wykazywać absurd słów „Sorry Polsko". Nudny wykład kontra zręczne teksty wpadające w ucho, ze świetnymi chórkami, dowcipne, lekkie?

Owszem, współczujemy biednej, zagubionej dziewczynie, która wedle formuły przytoczonej w ostatniej książce Roberta Tekielego „rzyga na odbiorcę swoim poranionym wnętrzem". Ale przecież oboje słuchamy tej płyty już nie tylko jako podstarzała parka melomanów, ale także jako rodzice, i zastanawiamy się, jak dzieciaki zdołają się oprzeć uwodzicielskiej sile piosenek Peszkówny. Tym klimatom, które przecież dzięki niezwykłej sprawności językowej od „Miastomanii" sączą w młode dusze naiwniutką negację tradycji, pochwałę wyuzdania, narkotyków, bunt przeciw wspólnocie. Jak dyskutować z antypsalmem? Opisać Marii Peszek mszę na krakowskich Błoniach 22 czerwca 1983 r., gdy papież zbolałym, ale mocnym głosem cytował właśnie Psalm 23, gdy opancerzał się nim, by dodać sobie odwagi?

Jakby zapewniał sam siebie, że będzie twardy. Stojąc samotnie naprzeciw sowieckiego imperium, które dwa lata wcześniej wysłało na niego płatnego zabójcę. Cóż z tego, że widział przed sobą tłum, wiwatujący dwumilionowy tłum, skoro mogła z niego wystrzelić nagle zdradziecka kula? Jak tu odprawiać mszę, jak głosić słowo... Ktoś powie: „A ochrona? A zabezpieczenia?". Nie żartujmy. Po pierwsze, nie były takie mocne, skoro ja ze sfałszowanym po amatorsku badge'em, z doklejonym zdjęciem, dotarłem do strefy zero, przechodząc przez wszystkie bramki. Po wtóre, przecież wszędzie były komunistyczne służby. Więc o jakiej ochronie mówimy? „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną".

Opisać Marii Peszek ludzi z tamtych lat, powtarzających za papieżem słowa psalmu, którzy także zbroili się do walki ze złem, walki ze złem w latach 80. I wygrywali. Przełamując własny strach, nie przystępując do nowych związków, nie popierając komuny, nie wchodząc na drogę czerwonej kariery.

O tym nie opowiedzieliśmy Marii Peszek i jej rówieśnikom, więc może śpiewać kpiarsko: „Pan nie prowadzi mnie/sama prowadzę się/własną drogą/zawsze obok...".  Nie opowiedzieliśmy też najwyraźniej o naszych dołach i depresjach, o naszym katolickim, prywatnym przeżywaniu codzienności.

I gdy zjeżdżamy na chwilę do Lichenia, czujemy, że i to sanktuarium może nie oprzeć się przekazowi Marii Peszek. Że jej odwołania do osobności, intymności wystawione przeciw wspólnocie – zwyciężają. Że jej przeskok do prywatności jest silniejszy niż ta gigantyczna budowla: „Męczy mnie Polska, wisi mi krzyż/chwyć mnie za włosy/oprzyj o ścianę/kochaj, aż całkiem/myśleć przestanę".

Patrzymy po sobie, pocieszamy się, że pewnie tak samo czuć się musieli słudzy ciemnej strony, gdy odsłuchiwali „Gospel" Lao Che czy „Trudno nie wierzyć w nic" Raz Dwa Trzy. Ale marna to pociecha.

I nie przeciwstawi się Marii Peszek finał najnowszego świetnego spektaklu Piotra Cieplaka „Nieskończona historia" według tekstu Artura Pałygi, w którym okazuje się, że o trwaniu „rzeczy widzialnych i niewidzialnych", o trwaniu świata decydują modlitwy moherowych babć, naszych sąsiadek żyjących w oparach Radia Maryja i codziennie drepczących na nabożeństwo... I Piotr Cieplak bezsilny, Piotr Cieplak, u którego przecież Maria Peszek w roli Kubusia P. tak zachwycała.

Oczyma wyobraźni widzę te recitale, gdzie ludzie kołysząc się do słów „Szarej flagi" czy „Sorry Polsko", będą wspominać sierpniowe wieczory 2010 r., wieczory bluźnierstw pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu jako swój mit założycielski, jako czas, gdy wyzwolili się z pęt religii, narodowej wspólnoty i anachronicznej moralności. Na klubowe rytmy Peszkówny nakłada mi się – zarejestrowany przez Ewę Stankiewicz w filmie „Krzyż" – szyderczy śpiew oazowych pieśni podejmowany przez pijanych antykrzyżowców... Mają swoją artystkę. Ludzie z Przekąsek Zakąsek. Ona wyśpiewa za nich sprzeciw wobec tradycji.

Trzeba jechać. Szkoda, bo chętnie przycupnęlibyśmy gdzieś tu, w Licheniu, i pogapilibyśmy się na Polskę. Na tę Polskę z posmoleńskiego wiersza Krzysztofa Koehlera „Odpowiedź" („Buty, czerwone sznurowadła/Rozczłapane adidasy z Carrefoura/Krok po kroku, tureckie dżinsy... Widziałeś?/Widziałeś naród?").

Strzał w stopę

Do premiery Demirskiego/Strzępki już tylko półtorej godziny, więc trzeba dalej, z zapętloną płytą, wśród tych dziwacznych kapliczek okalających Licheń. Ciężko, ciężko będzie przeciwstawić się Peszkównie, bo ciężko rozbroić pioseneczki. Bo co przeciwstawić melancholijnemu fortepianowi „nie urodzę syna/nie posadzę drzewa..."? Wytaczać kolubryny życiowego doświadczenia, pokazywać, jak wielkim darem jest macierzyństwo? Tłumaczyć podstawy naszej kultury? Przeciw pioseneczce. Przecież ona uwodzi w inny sposób. Trzeba by jej – okrutnej i głupiej – przeciwstawić coś równie lekkiego: kołysankę, dziecięcą wyliczankę. No tak. To już było. Nazywało się Arka Noego. Zgarnęło całe mnóstwo nagród, towarzyszyło starszemu pokoleniu. Teraz jednak odbierane jest jako anachronizm.

Mkniemy po płatnej autostradzie, zafascynowani i zasmuceni, nieświadomi tego, że Maria Peszek sama sobie strzeliła w stopę, że w „Polityce" i „Wprost" wydrukowano już wywiady, które niczym precyzyjnie zainstalowane ładunki obracają w gruzy całą konstrukcję płyty „Jezus Maria Peszek".

Człek, jak po kiksie przeciwnika w debacie prezydenckiej, przeciera oczy. Jak można było popełnić taki błąd? Jak można było tak głupio się zachować? Oto Peszkówna wymyśliwszy, by użyć depresji jako wehikułu promocyjnego, zalała media opowieściami o wielkich cierpieniach, jakich doznawała, polegując w Tajlandii na hamaku, jak bardzo cierpiała w Bangkoku pod prysznicem. Efekt jest piorunujący. Jacek Żakowski, z pietyzmem cytując fragmenty piosenek i wypytując o poglądy, sprawia, iż Peszkówna z każdym zdaniem pogrąża się i odrywa od odbiorców. Z Tajlandii słać komunikat „Sorry Polsko", w ciepłych morzach doznawać egzystencjalnych lęków? Obnażać fakt, że genezą przejmującej elegii „Zejście awaryjne" jest przygoda na wczasach? I biegać z tygodnika do tygodnika, by było głośno, by ludzie kupili płytę, by wydrukować sesję pokazującą zbolałą twarz?

Jedziemy do Poznania, słuchamy Peszek i jest to rzeczywiście ostatnie niepokojące słuchanie. Następnego dnia, gdy poczytam wywiady z artystką, po prostu nie będę w stanie już się nią przejąć.

I tylko kręcę głową z niedowierzaniem. No po co jej to było? Po co ten Bangkok? Po co porównywanie się do Jacka Nicholsona? Po co te pisemka? Przecież trzeba było trzymać język za zębami. A tak? Peszkówna – obśmiewana w Internecie, gdzie powstała grupa „Cierpię jak Maria Peszek w Bangkoku", Peszkówna – jakby wycięta z polsatowskiego serialu „Pamiętniki z wakacji", sprzedająca swe luksusowe cierpienie, wyrachowana, niewiarygodna... Blamaż total. Jej płytka teraz, co z tego, że produkcja świetna, że słów gięcie niesamowite, skoro ta Tajlandia zjawia się co chwila, skoro to gadanie do tygodników każe wątpić w realność cierpienia?

Jakaś mnisia część we mnie śpiewa spod kaptura: „Alleluja, Bogu chwała". No faktycznie, trudno było wymodlić lepsze rzeczy zakończenie.

I nie zmienią tego zaklęcia ideowych przyjaciół artystki. Takiego blamażu się już nie odklei od płyty, bo przecież na tym polega

popkultura, wchłania wszystko. Natrętny obraz Marii Peszek kołyszącej się w hamaku będzie powracał, ilekroć zabrzmi „Sorry Polsko". Pocztówka z Bangkoku dla Polaczków.

Zajeżdżamy do Poznania. Wielka ulewa. Przed Teatrem Nowym – kolejarska orkiestra... Demirski i Strzępka za chwilę wystartują.

Maria Peszek


"Jezus Maria Peszek"

Wyprawy na premiery teatralne poza Warszawę to przecież zawsze złożone podróże kulturalne. Gdy jechałem na poprzedniego Demirskiego/Strzępkę, do Wrocławia, na „Tęczową Trybunę 2012", pamiętam, że słuchaliśmy sobie w samochodzie MP3  z konferencjami chichotliwego ojca Augustyna Pelanowskiego, niesamowitego paulina asystującego słynnym nawróceniom rockmanów.

Tym razem do odtwarzacza wkładam coś odmiennego – płytę „Jezus Maria Peszek". Testujemy ją, by nie zaburzać sobie odbioru, zupełnie sauté, bez lektury wywiadów, zajawek, recenzji.

Pozostało 95% artykułu
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone