Określając muzykę z dziesiątej płyty zespołu, Vedder, porównuje ją z „Vitalogy":
– Mamy szczęście w zespole, że nie ograniczamy się już konwencjami i możemy grać to, co chcemy. Dojrzeliśmy. Świetnie ułożyliśmy relację między sobą. Nie ma napięć wynikających z naszych obowiązków domowych i koncertowych. Nie dręczy nas już syndrom wiecznie nieobecnych w domu ojców.
Już pierwszy album Pearl Jam – „Ten" (1991) – dał zespołowi miejsce w panteonie sław rocka. Sprzedał się w ponad 10 milionach egzemplarzy i, obok „Nevermind" Nirvany, uważany jest za najważniejszą pozycję w muzyce przełomu ostatnich dwóch dekad XX wieku.
Bezkonkurencyjni instrumentaliści odnowili tradycję grania błyskotliwych solówek, zapoczątkowaną przez Jimmiego Hendriksa. Krystalicznie czysto brzmiał głos Eddiego Veddera, który śpiewał o problemach młodych ludzi, gdyż znał je z autopsji.
Vadder szybko stał się guru nastolatków, a przez starszych był uważany za następcę Jima Morrisona. W tej roli obsadzali go zresztą podczas koncertów żyjący muzycy zespołu The Doors. Eddie Vedder pozostał jednak sobą. Lirycznym, witalnym i charyzmatycznym wokalistą, czerpiącym siłę z indiańskich korzeni.
Hipisowskie przesłanie
Grunge dawno się skończył, tymczasem Pearl Jam dalej tworzy własną, niepowtarzalna muzykę. Kiedy Bono z U2 myśli bez przerwy o tym, czym by tu jeszcze zadziwić świat, Eddie Vedder z kolegami po prostu gra mocne piosenki na scenie, którą zdobi skromny blejtram podświetlany tradycyjnymi światłami.