Rzeczpospolita: W czwartek poznamy zwycięzcę plebiscytu „Srebrne Usta". Co roku radiowa Trójka przyznaje tę nagrodę politykom, którzy zasłynęli zabawnymi, niebanalnymi wypowiedziami. Jak ludzie znani na co dzień z powagi reagują na nominację w takim konkursie?
Beata Michniewicz: Na ogół z uśmiechem. Wiedzą przecież, że to nagroda, która może nas do siebie zbliżać. Nawet w tych ciężkich czasach, kiedy politycy patrzą na siebie wilkiem, a ludzie też nie pozostają im dłużni. Oczywiście zdarzają się i tacy, którzy uznają, że to nagroda przeciwko nim. A prawda jest taka, że dzięki niej pokazujemy ludzką twarz polityków i spuszczamy z nich trochę powietrza, którym wciąż się nadymają. Bo okazuje się, że oni też nie są wolni od słabości, nie pozjadali wszystkich rozumów, zdarzają im się pomyłki, ale trzeba przyznać, że także wybitne teksty oratorskie.
Jak narodził się pomysł konkursu?
To było na początku lat 90. Powstała nasza III Rzeczpospolita, a z nią pojawili się politycy bliscy ludu, dostępni. Wszędzie było ich pełno – i w telewizji, i w radiu. Przy tym trwały gorące spory polityczne. Mieliśmy wówczas wielopartyjny Sejm, w którym każdy chciał zabłysnąć i przebić się w mediach. Niektórzy mówili niesłychane rzeczy, a na czoło wybijał się prezydent Lech Wałęsa i jego „nie chcem, ale muszem". Trzeba przyznać, że inspiracji nie brakowało.
Kto błyszczał później?